A niedziela...
Zaczęło się od tego, że zastałem Adiutanta w boksie jak sobie smacznie spał. Wszedłem do niego, usiadłem na nim i chwilę posiedziałem głaszcząc po głowie. Potem wstałem, zamknąłem za sobą drzwi i zacząłem z siodlarni wynosić siodło i resztę sprzętu. Adiutan jeszcze chwilę spał, a potem wstał wyciągnął się jak kot zrobił co trzeba (jak to po pobudce) i ziewając obserwował co robię. Jak podszedłem znowu, był na tyle obudzony, że ruszyliśmy do czyszczenia na dworze.
Zrobiliśmy trening ujeżdżeniowo-skokowy. Wszystkie elementy wychodziły perfekcyjnie - stanie, stęp (to już jest bajka, obszerny, równy, elastyczny), kłus (energiczny, choć momentami jeszcze mało precyzyjny w zakrętach), chody boczne, zatrzymanie i stanie plus ruszenie ( :lol: ), galop (bardzo równy i spokojny), skoki (
hock: ), a poza tym kłus pośredni. Kiedy wykonywałem ten ostatni usłyszałem przeraźliwy huk, ale okazało się, że to upadła z wrażenia szczęka Dzieweczki (mimo tego wciąż żyje).
W szampańskim nastroju wróciłem do stajni i czekałem na wizytę weterynarza, który zna Adiutanta od dzieciaka (kiedy zobaczył go pierwszy raz stwierdził, że musieliśmy nieźle popić i pewnie dlatego kupiłem tego konia). Tym razem stanął z boku i zachwycał się jego budową, jak się zmienił, jak wspaniale wygląda, jak zdrowo, jak tryska życiem, a całość zakończył znaczącym "no, no, no :!: " Niezwłocznie poinformowałem, że koń jest w treningu według reguł kawaleryjskich. Doktor pokiwał głową z uznaniem i zabrał się do roboty (dziś Adiutant stracił mleczaka, który nie chciał sam wypaść i blokował drogę następnemu).
Jeszcze raz chylę czoła przed twórcą Instrukcji, mjr Konem.