Konie potrafią zawstydzić, pod warunkiem, że jesteśmy w stanie ocenić, czy to co koń robi, lub czego nie chce zrobić w danej chwili jest wyłącznie naszą winą. Są też rzeczy, które robimy koniu koniowi, bo inaczej nie umiemy, nie wiemy jak jest właściwie, a jeżeli wiemy, to nie zawsze potrafimy, opieramy się na wiedzy, czy też niewiedzy i doświadczeniu innych. Często pomimo wewnętrznego sprzeciwu, a co gorsze nierzadko przy pełnej naszej akceptacji, bo myślimy, że tak ma być, brniemy w jakąś głupotę, bo tak robią "fachowcy", którzy nierzadko mają (lub ich podopieczni) tak zwane wyniki, czy też osiągnięcia udokumentowane tytułami, a my przecież też chcemy być fachowcami, koniarzami, naturalhorsemanshipowcami, pferdemenschami, czy cholera wie jeszcze kim. A dlaczego chcemy? Bo my kochamy konie! Tylko bardzo często okazujemy to w taki sposób, że z punktu widzenia konia to raczej nienawiść, kompletny brak zrozumienia, lenistwo i głupota nami kieruje. No i przeświadczenie, że jesteśmy nieomylni i jak my wiemy co koń powinien zrobić i wiemy jak to ma wyglądać to durne bydlę też ma wiedzieć samo z siebie pomimo tego, że sygnały które dajemy bydlęciu są często sprzeczne i niezrozumiałe, a jak nie to w.... i do lochu.
Piszę teraz coś, co powinienem napisać wcześniej w rubryce "O nas, czyli poznajmy się lepiej". Śmiało mogę powiedzieć, że za PRL-u byłem katem. W stosunku do koni w sensie.
Naukę jazdy konnej rozpocząłem w 1973, albo 74 roku w Drzonkowie. Boże! Jak to zabrzmiało, prawie jak : "w pierwszych słowach mojego listu, pozdrawiam Cię serdecznie...". Żeby rozpocząć, samodzielnie nauczyłem się utrzymywać na wodzie, jednocześnie przemieszczając w z grubsza określonym kierunku. Wykonywałem przy tym ruchy, które tylko osoba z ponadprzeciętną empatią, z niespotykaną dawką optymizmu i niewyobrażalną umiejętnością dostrzegania w największej tragedii, dramacie, totalnej klęsce, masakrze czy innej katastrofie, czegoś pozytywnego (czy chociaż miejsca, gdzie to coś mogłoby się znaleźć), określiłaby jako skoordynowane, by krzyknąć (zagradzając drogę drepczącym histerycznie na brzegu świadkom widowiska, wyposażonym w bosaki, koła ratunkowe, drabiny, tratwy ratunkowe itp.): "Stooop!!! On nie tonie! On przecież płynie!!". Umiejętność pływania była niezbędna, żeby zostać przyjętym do sekcji pięcioboju nowoczesnego. Sekcji jeździeckiej wtedy jeszcze nie było, tak więc żeby jeździć gotów byłem pływać, biegać, szermować i strzelać do ruchomych tarcz. W sumie niezły trening ogólnorozwojowy. Pełna nazwa powstającego w zawrotnym tempie obiektu po krótkim czasie brzmiała: "Ośrodek Pięcioboju Nowoczesnego i Jeździectwa w Drzonkowie", czyli mogłem już tylko jeździć bez całej tej ogólnorozwojówki. Generalnie w tamtych czasach koń musiał. "Dobry" jeździec potrafił zmusić prawie każdego konia prawie do wszystkiego. "Dobry" jeździec nie pie.... się, jak matka z chuliganem, nie prosił: "Zygmuś, weź się k... do roboty", on wymagał, żądał, egzekwował. Zdecydowanie gorzej traktowała konie obsługa naziemna, czyli stajenni, kowale i inni. Zachowanie niezgodne z oczekiwaniami, obojętnie, czy w trakcie jazdy, czy w boksie, w kuźni, czy podczas załadunku itp. traktowane było jako niesubordynacja i karane. Mowa oczywiście o karach cielesnych i nie były to klapsy, kręcenie ucha, czy ciągnięcie za baczki, gdziekolwiek je koń posiada. Pomoce dydaktyczne nie były wyszukane, ot, kij od miotły, trzonek od wideł, kawał grubego węża (nieżywego, gumowego w sensie), tarnik do kopyt, młotek kowalski, tranzelka i co tam się jeszcze pod ręką znalazło, gdyż kara musi być wymierzona niezwłocznie po przewinieniu. Czomolungmą głupoty i Rowem Mariańskim mojego wstydu była pomoc, jakiej udzieliłem stajennemu, który tłumaczył kobyle, żeby nie bała się przekładania ogłowia przez uszy. Odczulanie takie. Po każdej próbie, nieudanej oczywiście, jeden z nas wpadał do boksu i tłukł zwierzę trzonkiem od wideł. Po kilku takich wejściach, trzonek był połamany, kobyła pokryta spuchniętymi kiełbasami, jak po milicyjnych pałach, mokra, trzęsąca się, coraz bardziej panicznie reagująca na kolejne usiłowania dwóch idiotów przełożenia tego pieprzonego paska przez uszy.
Nie pamiętam, kto to przerwał, być może ta sama osoba, która kiedyś wybiła koniowi oko wędzidłem piorąc go ogłowiem, bo nie chciał się przesunąć.
Kobyła szybko doczekała się ogłowia z rozpinanym paskiem potylicznym. Eolia, przepraszam. Dlaczego to robiłem? Chciałem być prawdziwym "koniarzem"? Pewnie tak. Nie do końca mi to pasowało, coś w młodocianym człowieku w środku cichutko popiskiwało, takie były wzorce, inne zacząłem poznawać wkrótce. Opisane zdarzenie to najbardziej drastyczny przykład z mojej końskiej historii. Były baty tnące ze złowrogim świstem końską skórę, zdarzały się poszarpane pyski i poranione boki. Na szczęście coraz częściej zdarzało się, mniej lub bardziej przypadkowo, że czułem coś, co działa jak narkotyk, czułem, że można inaczej, że koń rozumie czego od niego oczekuję, że mam do dyspozycji całą moc wszystkich jego mięśni pracujących rytmicznie w każdym foule galopu, że nie zawaha się i w momencie odskoku, bez obaw, że w czymkolwiek mu przeszkodzę, uwolni całą zebraną wcześniej energię powstrzymywaną jedynie przez zamknięte dłonie.
Cdn.