Hipologia

Pełna wersja: Orka na ugorze!
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
Jak za Votana to i ode mnie poproszę. Będę miała u Ciebie dług- jakoś się dogadamy.
Może nie tyle z braku weny, które to określenie w przypadku moich wypocin uważam za nadużycie poniekąd, ale z braku czasu, dawno nic nie napisałem. Wyspa Baltrum, dwa miejsca w Hessen (Hesja), a teraz od kilku miesięcy Thüringen, czyli Turyngia, czyli dawne NRD, czy też DDR (czyli kilka przeprowadzek, a każda zajmuje czas), kolejny, niestety prawdopodobnie przystanek, gdzie próbuję zarabiać na życie nie tylko machając widłami. Wszędzie sporo się dzieje w ogólnie pojętym temacie "okołokońskim". Pojawiają się kolejne przypadki specyficznego postrzegania koni, zadziwiające interpretacje ich zachowań poparte mniej, lub bardziej karkołomnymi wywodami mającymi na celu wykazanie słuszności założeń i udowodnienie, że w większości przypadków to co koń robi, lub czego robić nie chce, to jego wina. A krócej, kolejne przykłady niedouczenia i głupoty. I niestety to pierwsze wbrew pozorom nie tak łatwo zlikwidować, bo ciąży drugie pod różnymi postaciami. Na szczęście udaje mi się akurat ostatnio dość często (stąd problemy z czasem) coś pokazać, wytłumaczyć, otworzyć oczy. No ale, że co, że misję mam jakąś? Tam zaraz misję, dla kasy to robię, poklasku i z próżności. Krótko zwięźle i na temat. A gdzie idea wzniosła i szczytne cele? Proszę. Bardzo bym chciał, żeby na całym świecie panował pokój. Na świecie jest tyle zła. Cierpią ludzie i zwierzęta. Chcesz zmienić świat, zacznij od siebie. Wcześniej pisałem już co wyprawiałem z końmi. Nie trzeba ich katować, żeby cierpiały. Są różne urządzenia, które również powodują ból, jest zły sposób jazdy, jest rollkur, niedopasowany sprzęt itd. Mam satysfakcję, kiedy uda mi się kogoś przekonać, że można inaczej, że nie potrzebna czarna wodza, że to nie koń ciągnie, że można lonżować inaczej, że to on jest głupi, a nie jego koń, że jeżdżąc tak jak jeździ, sprawia mu ból, że koń przy zajeżdżaniu nie musi brykać, że koń jest koniem i jak konia trzeba go traktować itd. Przekonać właściciela to jakby uratować konia, albo sprawić, żeby tak nie do końca miał prze..chlapane. Mnie cieszy każdy uratowany koń. A jak jeszcze ktoś mi za to zapłaci?!
"Zarabiaj na życie robiąc to co lubisz, to nie będziesz musiał pracować ". Tak właśnie sobie kombinuję, ale jak na razie "operator dwu, trój, lub czterozębnego wszechstronnie użytkowego podajnika zwrotnoprzesuwnego do podawania paszy, ściółki i usuwania bioodpadów pochodzenia odzwierzęcego", to moje podstawowe zajęcie. Z poziomu końskich bobków perspektywa nie jest zbyt rozległa, ale może właśnie dlatego coraz lepiej wiem co w "niemieckim gnoju" piszczy. Z grzbietu niemieckiego konia ogląd jest większy, a jeszcze bardziej rozległy widok zapewniają rozmowy z właścicielami koni, kowalami, lekarzami, handlarzami, siodlarzami i kto tam się jeszcze napatoczy. A każda rozmowa zabiera trochę czasu. Są dni, że nie mam kiedy się po dupie podrapać, ale nie dlatego, że ględzę z kimś godzinami, tylko organizacja czasami szwankuje. Ale dzisiaj zrezygnowałem z drapania i ze swędz.... i wiercąc się trochę, postanowiłem coś napisać.
Na wyspie nie rzuciłem wypowiedzenia w twarz, ani nie nazywałem brzydko pracodawcy, bo to w sumie sympatyczny gostek. Było trochę nerwowo, ale bez szaleństwa. Okres wypowiedzenia szybko minął.
Zacząłem w nowym miejscu. Pełen euforii zacząłem. Nie przeszkadzało mi nic. Wizja tego, że będę miał wolną rękę jeżeli chodzi o konie, że będzie zakupiony sprzęt, którego bym potrzebował, że jak będę chciał gwiazdkę z nieba, to też dostanę, przyćmiła mi szczerze mówiąc umysł.
Rano wiadomo, karmienie. Widać było gołym okiem, że delikatnie mówiąc, dawki żywieniowe dla poszczególnych koni nie były dobrane optymalnie. Zwłaszcza pupilek pani W. wyglądał na zagłodzonego. Bo on jest stary. No i co z tego. A ile dostaje? No tyle. Spojrzałem na pana W. Aaa... bo on to mówił żonie, że to chyba trochę za mało mu się wydaje, a ona, że wie lepiej, bo to jej koń. Bezzębny emeryt dostawał rano i wieczorem ok 1kg namoczonego mielonego siana, takie grube granule, heu cobs, trawogranulki, jak zwał tak zwał, ale dużo za mało, do tego po garstce gniecionego owsa i jakieś minerały. Dostawał równiaż zwykle siano, żeby miał zajęcie. Był bardzo pracowity, przerabiał codziennie przydział siana na takie podłużne kluski, a później produkcja szła ze słomy. Wyglądał nieciekawie, mimo długiej mamuciej sierści miał wystające guzy biodrowe, widać było żebra, był mocno podkasany. Najlepiej wyglądał kuc szetlandzki. On wyglądał jak kula.
Wszystkie konie umięśnione były w stopniu bardzo podstawowym. Tylko dziewięcioletnia Hakuna, nieduża, ok. 152cm miała bogatą muskulaturę szyi. Okazało się, że to od nałogowego łykania. Potrafiła łykać nawet bez podpórki. Hakuna, kolejna miłość pani W., również, podobnie jak w przypadku Roberta, zagłodzonego emeryta, a w sumie wszystkich koni, nieodwzajemniona.
Po karmieniu większość towarzystwa prowadzana była na padoki. Niektóre ze zwierzaków zachowywały się tak, jakby pierwszy raz w życiu pokonywały tą drogę. Na przykład szesnastoletnia kobyła, prowadzana prawie codziennie, od jakichś dwunastu lat tam i z powrotem, za każdym razem odkrywała na nowo dziwny, niepokojący, niebezpieczny, czasami przerażający, pełen zasadzek wszelakich świat. Podobnie jak jej towarzyszka od pary, siedmioletnia surowa klacz. Z podwórka gospodarstwa wychodziło się bezpośrednio na ruchliwą ulicę. Slalom między samochodami, parę uników (w razie czego można się było koniem zasłonić, czy też zakonić pod warunkiem, że żywa tarcza nie była właśnie zapatrzona w coś najstraszniejszego na świecie i w dupie miała to, co się na końcu uwiązu uczepiło), krótka droga pomiędzy domkami, potem kawałek wzdłuż wału przeciwpowodziowego, przez wał i już padoki. W sumie około siedmiuset kroków w jedną stronę. Wzorem właścicieli zacząłem prowadzać konie idąc pomiędzy nimi. Ale to była masakra jakaś !
Cdn.
Pomiędzy tymi końmi w sensie. Idąc rozpychałem się łokciami, lub udawałem, że niosę arbuzy pod pachami. Nie pomagało za bardzo. Kiedy koń nie zwraca uwagi na człowieka, bo nie traktuje go poważnie, a już na pewno nie uznaje go za szefa, który zapewni mu bezpieczeństwo i pewnie poprowadzi pośród strasznych rzeczy mogących w mniemaniu zwierza spowodować uszczerbek na zdrowiu w postaci np. odgryzienia kawałka końskiej dupy, utraty nogi, czy innego trwałego kalectwa, albo nawet śmierci będącej wynikiem zeżarcia, to robi się niebezpiecznie, dla prowadzącego głównie. Trochę to przypomina sytuację: czepiło się gówno okrętu i mówi: "Płyniemy!". Okręt prowadzony pewną ręką gościa, znaczy kapitana, bezpiecznie omija mielizny, śmiało wpływa na nieznane dotąd wody. Okręt reaguje na sygnały dawane przez kapitana. Przyklejona do burty kupa, jakakolwiek by ona nie była, no chyba, że zwodowana podczas aktu defekacji przez samego Pantagruela, przylgnęłaby do małego stateczku, admiralnie na statek wpływu nie ma żadnego. W tym momencie wyświetlił mi się obrazek, a na nim książka, wbrew temu co sugerowałby tytuł wcale nie marynistyczna, tytuł brzmi: "Jak szybko awansować z gówna na kapitana, poradnik praktyczny". Obrazek zmienił się w krótki film, na którym mogłem przejrzeć kilka kartek z poradnika i odnaleźć wskazówki, z których od razu, czyli natychmiast, czyli niezwłocznie zacząłem korzystać. Pomagać zaczęło np. wytrząsanie końskich pustych łbów, niemieckich. Wytrząsanie polega na szybkim, energicznym poruszaniu uwiązem w lewo, w prawo. Taka szamotanina powoduje, że koń odkrywa nagle na końcu uwiązu coś, co jest na tyle upierdliwe, aby strachy wokół stały się na moment mniej istotne, albo całkiem nieważne. Mało tego, w momencie, kiedy zwierz spojrzy na upierdliwca, ten uspokaja się błyskawicznie, zamruczy przymilnie, a nawet pogłaszcze. Z czasem wystarczy drobny ruch uwiązem, żeby zwrócić na siebie uwagę rozhisteryzowanego zwierza, który zaczyna łapać, że strachy strachami, ale nie wchodzimy na to coś co się przyczepiło, nie skrobiemy kopytem pięty czegoś, nie przyciskamy czegoś do drugiego konia, nie wyrywamy ręki czemuś, ani nie palimy mu dłoni wyciągając z niej błyskawicznie uwiąz, bo idziemy właśnie w zupełnie innym kierunku, niż coś. Aha, no i jeszcze miażdżenie stopy w wersji light, czyli koń na bosaka i dla twardzieli: kopyto okute, miażdżenie połączone z rozcieraniem stopy na asfalcie. Jakże miłą odmianą w zestawieniu z niewychowaną dziczą był ulubieniec pani, ten prawie już zagłodzony emeryt. Mimo, że na początku mojego pobytu był w stanie przedłużającej się agonii w wyniku niedożywienia, przyzwyczajenia utrwalane przez całe życie były silniejsze. To on prowadził na wybiegi a później do stajni mnie i drugiego emeryta, tego co zakończył karierę ujeżdżeniową, bo na zawodach notorycznie dostawał kolek, czyli przez całą karierę dostał dwie, bo tyle razy był na zawodach. "Kolkowiec" uwielbiał ruch, namiętnie poruszał żuchwą podczas przeżuwania, bo w odróżnieniu od okazu anoreksji (w tym wypadku to nie był wybór własny i świadoma walka z każdym zbędnym gramem tłuszczu, tylko zbyt mała ilość paszy, którą mógł pobrać przy pomocy bezzębnej paszczy) posiadał jeszcze zęby. Wciągał wszystko co było w zasięgu, dzięki czemu wyhodował brzuch, którego nawet Speky by się nie powstydził. Oprócz żucia inne formy aktywności fizycznej podejmował niechętnie. Prowadząc parę byłych sportowców czułem się momentami, jak żaba, która za chwilę zostanie rozerwana. Jeden ciągnął, drugi hamował, a ja byłem połączeniem dwóch uwiązów. Trochę pomogło, kiedy ustawiłem ciągnącego obok siebie, lenia obok niego z drugiej strony i przewlokłem uwiąz przez kantar tego pierwszego. Teraz niegdysiejszy "Muscel packet" (czyli, że taki "napakowany" był kiedyś), jak wspominając lata świetności określała pani ukochanego wierzchowca ciągnął mnie i tego z problemami gastrycznymi. Pomogło na krótko. Chciałem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Liczyłem na to, że jak "kark" pociągnie, to ja i grubas go przystopujemy, a jak się opamięta chociaż trochę to poluźnię uwiąz, co równocześnie miałoby być nagrodą za ruszenie tłustego dupska przez brzuchatego.
Coś tam się zadziało, ale nie miałem czasu na pierdoły, bo przecież na wychowanie czekało kilka koni z super pochodzeniem.
Koń życia pani W. całe życie był szefem, nigdy nie zaufał człowiekowi, a tym bardziej pani W. Nigdy nikogo nie uznał za kapitana, sam musiał sobie radzić ze strachami, niewygodą, obieraniem kierunku, tempa, sam decydował jak długo pozostanie na pastwisku. Pani W. opowiadała mi z czymś w rodzaju dumy, co było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, różne zdarzenia z ich wspólnej historii, długiej i pełnej niezrozumienia, braku porozumienia, totalnej ignorancji, głupoty i wolnej zupełnie od czegoś, co można by określić jako samokrytycyzm. W zastępstwie tego ostatniego w nadmiarze występowało samouwielbienie i przeświadczenie o własnej nieomylności i posiadaniu monopolu na wiedzę. Gdyby to wszystko przedstawić jako budowlę, to byłoby to coś potężnego, jakaś wieża taka, o grubych murach, praktycznie nie do zdobycia, opierająca się lata całe atakom wszechobecnej wiedzy. A cały ten pomnik stojący na czymś jeszcze trwalszym, na mądrościach DZIAAAADKA !!!
W zamierzchłych czasach nie było śmiałka, który poprowadziłby konia pani W. na kantarze, no chyba, że nie wiedział czym to grozi. Takim rycerzem okazał się w czasach wczesnego, mimo, że było późne, narzeczeństwa pan W. Obawa, o wynik próby wyrażona przez panią W. w trosce o zdrowie oblubieńca nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Panowie ! Nie czarujmy się, który z nas zrezygnowałby z próby popisania się przed nowo poznaną laską, ba narzeczoną już w stopniu zaawansowanym. A poza tym śmiałek sam był jeźdźcem, jego ojciec był jeźdźcem, a matka nie, ale pojęcie (swoje) o koniach też miała, o czym przekonałem się jakiś czas później. Pan młody in spe uczepił się końca uwiązu i z dziarską miną powiódł był wierzchowca w kierunku kopli. Nie powiódł się popis. Zwiastunem poniesionej porażki był odgłos dziarskiego galopu po asfalcie w wykonaniu rączego biegusa. Serce pani W. zapewno żywiej zabiło w tym momencie i być mogło nie tyle z troski o zdrowie, czy nie daj Boże życie przyszłego, co bardziej w nadziei, że ujrzy go uczepionego końca uwiązu próbującego w szalonym biegu okiełznać krnąbrną bestię. W wersjii życzeniowooptymistycznej pan dogania konia, zatrzymuje go karci wzrokiem, koń opuszcza łeb, przeżuwa, oblizuje się, po czym ciężko wzdycha, pierdzi głośno i daje sie prowadzić jak baranek, pan w tym czasie trzymając uwiąz w dwóch palcach rozdziawia usta, wypycha lekko językiem policzek i rozgląda się po okolicy z miną :"A coo kur...a !". Ale nagle rozanielone oblicze pani W. stężało, bo pojawiła się druga, jakże odmienna wersja, koń co prawda dalej galopuje, jest również pogromca na końcu sznurka, ale w tym wariancie biegnie ostatkiem sił, bo ręka się zaplątała, to już nie bieg to walka o życie, jeszcze jeden rozpaczliwy krok, potknięcie i pan zostaje przywleczony przed stajnię, czy też to co niego zostało. Rzeczywistość była całkiem prozaiczna. Porażka, blamaż. Koń przyleciał sam, za jakiś czas dotarł pan, zapewne kuśtykając i mamrocząc coś o dziurze w drodze, potknięciu i zaskoczeniu, żeby pokryć swoje zakłopotanie.

Cdn.
Ale to się działo dawno, dawno temu i może nie wszystko wydarzyło się naprawdę. Prawda zaś była taka, że emeryt ciągnął dalej a ja chciałem sobie ułatwić życie, szybko ułatwić. Najprostszy z możliwych sposobów to zostawić konia w boksie. Nie będzie ciągnął, nie będzie brykał, stawał dęba, wyłamywał, deptał stopy, itd. itd. . Będzie tylko stał, żarł i srał będzie. Ale to nie o to przecież. Istnieje cała gama wszelakich urządzeń służących do tego, aby poskromić niesfornego zwierza. Miałem już do czynienia z końmi, które były świadome swojej siły, a oprócz tego niekoniecznie w jakiejś strasznej dla nich sytuacji chciały blisko mnie przebywać. Wobec tego oddalały się dowolnie wybranym chodem i tempem, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że coś im się końca lonży, uwiązu uczepiło. Jednak nikt nie chodzi obwieszony różnymi patentami żeby w razie "W" któregoś użyć. No chyba, że ktoś chodzi, to przepraszam chodzącego. Wykorzystując zwykły kantar i najzwyklejszy uwiąz, ale koniecznie z metalowym zapięciem (hmm...czyli nie taki zwykły), szybko można wykonać coś, co zdecydowanie wyrównuje szanse w nierównej walce. Na naukę nigdy nie jest za późno i nawet trzydziestoparoletni weteran parkurów szybko pojął, że jak próbuje dyktować tempo i wyprzedzać ludzia to niespodziewanie boli go nos, ta kość w sensie, a jak się opamięta to boleć przestaje. Ameryka! Chowajcie się wszyskie dually halftery, kolce, bolce, sznurkowce, supełkowce, łańcuchy i przecudnej urody kawecany ręcznie robione. Jeżeli kantar ma regulacje i można go zapiąć "blisko konia" nie ściskając jednak, co niestety trzeba uczynić używając większości kawecanów (bo inaczej, albo się przękręca, działając na nos i dodatkowo na zewnętrzne oko, albo koń może go "zezuć" i "pooooszet !!"), a zamiast uwiązu użyjemy lonży, to otrzymamy domowej roboty kawecan. Lonżę można przypinać na kilka sposobów, działa rewelacyjnie, a odpuszczenie, poluzowanie, oddanie w odpowiednim momencie faktycznie likwiduje nieprzyjemny nacisk na kość nosową (konia). Tak, że emeryt szybko się ogarnął i po jakimś czasie reagował na przytrzymanie tylko kantarem, albo gdy się zatrzymywałem on również stawał. Weteran dostawał stopniowo coraz więcej żarcia. Po kilku tygodniach przyjemnie było patrzeć, jak na padoku potrafił sobie podgalopować, czy też lekko się wybryknąć. Energii zdecydowanie przybyło, ale nauka nie poszła w las i dawał się prowadzić bez wyrywania ręki. Grubas po kilku zajęciach praktycznych z użyciem pomocy dydaktycznych w postaci bata i końcówki uwiązu, ewentualnie lonży, dzielnie starał się nadążać podczas drogi na wybieg. Pozostałe towarzystwo ogarniałem również podczas codziennych prowadzanek tak szybko i na tyle skutecznie, na ile pozwalały moje umiejętności. Miało być bezpiecznie. Zastanawiające jak państwo W. przeżyli tyle lat bez poważniejszego uszczerbku na zdrowiu. Chociaż pan W. miał już raz, prawie wyrwaną rękę przez jakiegoś rozwydrzonego młodziaka. Skutki tego niemiłego wydarzenia odczuwa do dzisiaj. Pani natomiast, bezustannie igrała z życiem, naiwnie wierząc, że jak zna swoje konie, kocha je, rozumie, wie co myślą, co czują, czego potrzebują, a przede wszyskim posiada wiedzę tajemną przekazaną przez DZIAADKA!! to nic jej się nie stanie. Ale dopóki wilk wodę nosi, aż podniosą i wilka. Kiedy już opuściłem to wymarzone (o ludzka naiwności !!) miejsce, otrzymałem poufną wiadomość od mojego następcy, że pani wylądowała w szpitalu z połamanymi żebrami, bo ją któryś z młodziaków sponiewierał. Czy mnie to ucieszyło? Hmmm, być może jestem złym człowiekiem, ale TAAK !! Ucieszyło mnie to jak jasna cholera. Pani lata całe żyła i pewnie żyje dalej z nieco zafałszowanym obrazem rzeczywistości. Na przykład tylko cztery lata zajęło jej wstępne oswojenie ukochanego wierzchowca z odgłosami dochodzącymi z kortów tenisowych sąsiadujących z ujeżdżalnią, na której jeździła. Wielokrotnie zdarzało się jej opuścić plac treningowy w trybie przyspieszonym, wbrew własnej woli, przy pomocy nieusłuchanego zwierza. Już po czterech latach coraz częściej zdarzały się jazdy, że nie spadała w ogóle, albo tylko raz, bo wcześniej waliła gruchy regularnie w porywach do czterech na jeździe. Najwięksi miszczowie próbowali okiełznać niesfornego żywioła. Bezskutecznie. Gleba i do domu. A jak ktoś pozostał w siodle to nie mógł skoczyć najmniejszego, najprostszego krzyżaczka, nie mówiąc już o dorosłym Krzyżaku. Najtrudniejszy koń świata kontra upór, determinacja, kunszt jeździecki, wiedza DZIAADKA !! i doświadczenia własne, a to wszystko w jednej osobie, osobie pani W. Efekt? Pani doprowadziła najcięższy koński przypadek na świecie do konkursów niemieckiej klasy M w skokach. Wydaje mi się, że odrobinę wyobraźni posiadam, ale nawet popuszczając na maksa wodze fantazji jakoś nie mogłem stworzyć takiej wizji. Biorąc pod uwagę to, jak szybko poradziła sobie z przerażającym kortem, to zajęło jej to jakieś sześćdziesiątcztery lata. I te wszyskie opowieści przekazywane z drwiącym uśmieszkiem, gdy chodziło o innych i z uśmieszkiem oznaczającym samozadowolenie, gdy mówiła o sobie. Były jeszcze inne uśmieszki. Niedowierzający, kiedy czegoś nie rozumiała, nerwowy, albo wyrażający zakłopotanie (bo znowu czgoś nie rozumiała). Występowały również kombinacje np.grymas samozadowolenia przechodzący w skrzywienie ust wyrażające uśmiech, czy aby na pewno została dobrze zrozumiana. Jeżeli ktoś odniósł wrażenie, że nie przepadam za panią, to jest to jak najbardziej słuszne wrażenie. Żeby się nie rozwodzić nad mimiką twarzy, bo nudnym to być może, powiem krótko: pani W. przy każdej okazji uśmiechała się głupkowato.
Cdn.
Pierwszym koniem, jakiego poznałem bliżej był Robert, którego parę tygodni wcześniej państwo W. odebrali od tego złego człowieka, co go męczył. Teraz był już bezpieczny, był w domu i jego kochająca właścicielka uważała, że sam fakt powrotu w rodzinne pielesze, a do tego, a być może w przede wszystkim jej obecność, spowodują szybkie uspokojenie skołatanych nerwów pupilka. Póki co pojawienie się człowieka w pobliżu boksu powodowało ucieczkę, zamiatanie wywoływało lekką panikę, wybieranie obornika, karmienie, czyszczenie, wszystkie te czynności wywoływały stres. Robert ze względów bezpieczeństwa nie wychodził jeszcze na padoki, wobec tego pani W. prowadzała go, nie żeby tam zaraz codziennie, po betonowym placyku przed stajnią i w celu uspokojenia (konia w sensie) zatrzymywała się co chwilę i karmiła nieszczęśnika z ręki jakimiś smakołykami, jednocześnie patrząc czule na coraz bardziej rozkręcającego się pieszczoszka. "Nieźle rozpuszczony bachor, ktoś tu ma nieźle zryty dekiel" pomyślałem, kiedy pierwszy raz byłem świadkiem prowadzanki. Robert podczas tych sesji relaksacyjnych zachowywał się jak poparzony, czy też bardziej, jakby właśnie był w dupę parzony żelazkiem. Niespokojnie dreptał, podczas zatrzymań energicznie grzebał przednimi nogami, zdarzało się, że grzebnął i tylną, dopominał się łakoci, również szturchając uśmiechniętą "pańcię" nosem. Kiedy tsunami dobroci, którą pani go zalewała nie przynosiło ukojenia, czyli nigdy, przychodził czas na inne środki wychowawcze, były to okrzyki w stylu: "Przestań ! Koniec już ! Spokój teraz !!" połączone z poszarpywaniem uwiązu. Taki pierwszy wybuch kompetencji, w tym wypadku specjalnych, zaobserwowałem przechodząc obok, podczas trwania sesji terapeutycznej i być może spowodowany był przekazem pozawerbalnym, wysłanym mimowolnie przeze mnie. Komunikat brzmiał mniej więcej tak : "Co Ty Sabine za bajabongo odpierdalasz z tym koniem !!!!?".
Już chyba na trzeci dzień mojego pobytu pan zawiózł mnie razem z Robertem do hali na trening. Hala należała do ośrodka, gdzie między innymi odbywały się zajęcia i jazdy dla niepełnosprawnych, w tym dla niewidomych. Miałem przyjemność poznać założycielkę IGTR Marburg, ale o tym później. Poszliśmy najpierw na małą krytą ujeżdżalnię służącą do lonżowania. Zdziwienie pojawiło się na twarzy pana W. już w momencie, kiedy przypiąłem lonżę "łapiąc" jednocześnie kółko od wędzidła i pasek od nachrapnika i zniknęło, ale nie całkiem, dopiero po powrocie do stajni. Z tym przypinaniem nie bezpośrednio do wędzidła to chodziło o to, że mam mniejszą kontrolę, ale oczywiście jeżeli uważam, że tak będzie lepiej, to okey. No to okey, to zrobiłem po swojemu. W tym dniu nie było już więcej pomocnych uwag, ale pewnie tylko dlatego, że panu odebrało mowę i był załamany myśląc: "Ja pierdzielę, kogo tu sobie ściągnąłem, to masakra jakaś !!". Uwagi pojawiły się w późniejszych dniach, bardziej w formie, nawet nie sugestii, tylko opisu, jak pan był uczony. Na co ja, albo nie mówiłem nic tylko kiwałem głową, albo "okeey", albo robiłem dłuższy wywód, jak to ja byłem uczony i co w danym przypadku doradza literatura fachowa sporządzona przez autorytety jeździeckie, a jako, że pan był teoretycznie "obryty", to z rzeczowymi argumentami nie dyskutował i bardzo szybko z uwag zrezygnował. Robert nafukał się trochę w nowym miejscu, trochę postroszył, poświrował araba na pokazie, nieśmiało próbował bryknąć, niestety nie wyszło i po kilkunastu rundach na lonży dał się trochę sprowadzić na ziemię, gdyż wcześniej więcej czasu spędzał w powietrzu prezentując chody, nazwijmy je, wyniosłe. Grzbiet razem z zadem tworzył linię prostą, poruszał się i owszem, ale dlatego, że cały koń skakał. Wyglądało to tak, jakby uginały się tylko pęciny. Wsiadłem w końcu na drewnianego konika, drewnianego, bo takie było wrażenie, jakby z desek był zbudowany i co było fascynujące, te deski, dechy, deseczki trzymały się kupy mimo, że konstrukcja się poruszała. Do kompletu stary, pewnie z lat osiemdziesiątych, skokowy Stüben, twardością przypominający stuletnią krowę, którą kompania Szwejka gotowała przez wiele godzin w celach konsumpcyjnych. Z konsumpcją było ciężko, za to mięso nadawało się doskonale do krojenia szkła. Pan chyba nie był zadowolony z moich usiłowań utrzymania się na koniu i odnalezienia wspólnego rytmu w kłusie, bo w stępie to szło jakoś. Faktem jest, że dawno nie jeździłem i sam byłem trochę jak Pinokio. Nie, nie, nie że zmyślam, że też drewniany w sensie. Być może z litości pan zaproponował przejście na dużą halę. Zgodziłem się ochoczo. Na normalnej ujeżdżalni odetchneliśmy z Robertem prawie równocześnie. Pan nie odetchnął, pan był chyba "lekko zaniepokojony ". Przy wejściu wisiał plan zajęć. Dostrzegłem tam również treningi skokowe i napomknąłem, że chętnie przyszedłbym "trochu popaczeć". Na to pan, że nie, że szkoda czasu, że to okropieństwa jakieś, że oni to tu dziwni są, że taka jedna pani to stworzyła "marburger model" i oni tam jak jeżdżą to się kładą na szyję i, że to wynaturzenia jakieś całkowicie sprzeczne z klasyczną szkołą jazdy. Pan przedstawiał to w taki sposób, pokazując również, żeby lepiej do mnie dotarło, jak zwolennicy tej innowacyjnej, według niego metody, zachowują się na koniu. Z pokazu wynikało, że za nic mają grawitację i prawa fizyki uparcie próbując nie pozostawać w równowadze. Wyobraziłem sobie dziwny styl jazdy, połączenie niezamierzonej dżygitówki w wykonaniu kogoś, kto po tygodniu na lonży postanowił się usamodzielnić, z elementami posyłu dżokejskiego i przedobrzoną szkołą Caprillego, to znaczy odwrotnością "anglika na polowaniu", czyli podczas skoku podbródek jeźdźca najlepiej między uszami konia. "Ahha, no okey" pomyślałem sobie po niemiecku, ale zupełnie nie widziałem wtedy zależności pomiędzy dziwnymi praktykami tajemniczej sekty z Marburga, a tym, co za chwilę zamierzałem zrobić. Po czym wsiadłem na Roberta, bez pomocy pana, mimo, że był chętny, skróciłem strzemiona, rzuciłem wodze, przyjąłem pozycję, która u pana spowodowała zapewne wzrost ciśnienia, czyli półsiad i ruszyłem kłusem.
Cdn.
Starałem się tylko zakłusować. Wcześniej pomachałem batem na wszystkie strony, żeby zwierz się przekonał, że ruszający się bat nie zawsze ląduje na końskiej dupie i może również służyć do miziania. Zakłusowanie w sumie się udało. Nawet bardzo się udało. Robert ruszył, jakby chciał zasłużyć na miano kłusaka tygodnia. O ile niemożliwe wydaje się niezrobienie czegoś, skoro i tak się tego nie robi, to panu się udało. Bo jak przyjąłem "pedalski półsiad", pan zaniemówił, a po kilku rundach wydatnego kłusa w wykonaniu Roberta i moim zaniemówił jeszcze bardziej. Jak do tego wszystkiego, przy zmianach kierunku, zacząłem podnosić jedną rękę trząchając nią jednocześnie, pojawiła się obawa, czy pan nie straci mowy na zawsze. Dla kogoś, kto przed paroma minutami wyśmiewał miejscowy sposób jazd y to co widział musiało być traumatycznym przeżyciem. Być może początkowo odebrał to jako żart, takie naigrywanie się z marburdzkiego modelu jazdy i z rosnącą niecierpliwością oczekiwał momentu, kiedy przestanę pajacować, obdarzę go szerokim uśmiechem jak żaba mówiąca "marmelada", coś zagaję o niemieckich "sercach kapusty", które tak jeżdżą i pojadę normalnie, tzn. złapię konia za pysk, zrobię "przepierkę", zwolnię i co krok będę dźgał konia łydkami jednocześnie majdrując bezustannie łapami w pysku, końskim pysku. Ten moment nie nadszedł i niewykluczone, że pan zmienił kolor twarzy tak bardziej w kierunku czerwieni, co oznaczałoby gwałtowny wzrost ciśnienia, który spowodowała świadomość, że robię z niego wała. Taki strzał z otwartej dłoni w pysk, pana. Nie widziałem, jak pan zmienia barwy, bo bardziej interesowało mnie co dzieje się z Robertem, niż to jakiego koloru jest pan. Robert po dobrych piętnastu minutach bardzo żywego kłusa, po iluś tam zmianach kierunku zaczął się zastanawiać: "Właściwie, po jaką cholerę tak gnam. Hmm, nic mnie nie goni przecież. Kurde coś jest nie tak, ale fajnie. Dalej mam to żelazo w pysku, ale jakoś inaczej czuję, nie boli i ten tłumok na plecach spokojny dzisiaj, niby jest ale mnie nie gniecie tym twardym dupskiem. Jezusmaria!!!!! K...a !!! Wsadzili na mnie kalekę, nie ma nóg, nie czuję dźgania ani butem, ani drutem, zresztą on tych drutów chyba nie ma nawet bo i po co, gdzie by se założył, na kolana? Hahahahaha, o żesz, jak się pokapuję, że się z niego nabijam to pociągnie mnie batem. Bat ma, bo wywijał nim wcześniej okrutnie, może chciał mnie sieknąć, ale nie mógł trafić? Ślepy może, dodatkowo. I całe szczęście, bo jakoś mniej straszny się bat zrobił. Nawet poskrobał nim tak jakoś... No dobra, raz kozie babka wróżyła, spróbuję zwolnić...". Robert odrzucił "bardzo" i został przy "żywym kłusie". Po jakimś czasie, iluś woltach, mniejszych i większych, zawijasach i innych ósemkach, zrezygnował z "żywego" i pozostał tylko w kłusie. Wcześniej z szyją i głową wyrabiał różne rzeczy, pod koniec uspokoiło się to wszystko, zapewne znalazł pozycję najwygodniejszą. Powoli skracałem wodze, Robert przeczuwając, że za chwilę zostanie złapany za pysk zaczął się chować, zostawiłem tą długość wodzy, poruszyłem zewnętrzną i natychmiast ją oddałem jednocześnie używając wewnętrznej łydki. "Nie od razu, miła nie od razu.." ale za którymś razem lekko napiął zostawioną wodzę, czyli wewnętrzną. Bardzo nieśmiało napiął. Może nie tyle wstrzymałem oddech, ale przez bardzo krótką chwilę na koniec wolnego wydechu zamarłem w czymś co można by nazwać błogostanem połączonym z lekką ekscytacją. "Trwaj chwilo....". Nie, że się rozsypałem jak paczka groszków na lastriko ( to o takie cukierki chodzi, te groszki w sensie, zielone takie, małe). Lekko z wyczuciem ale z jajem do przodu. Silnik pracuje, ale z gazem ostrożnie żeby nie palić gum. Głowa konia zaczęła się kierować do środka, wybrałem luz na zewnętrznej wodzy i bardziej myśląc o tym niż cokolwiek robiąc (wiadomo, że robiłem) wjechałem Robertem pomiędzy równo napięte wodze. Szedł dalej równym rytmem bardzo delikatnie, ale wyraźnie oparty na wędzidle prosto (prosto, bo poruszaliśmy się na wprost) między wodzami. Zaciesz wewnętrzny był spory, na zewnątrz delikatny uśmiech i mina zawodowca, świadcząca o tym, że tak miało być, czego na początku nie byłem pewien. Pod koniec długiej ściany zaproponowałem stęp. Zgodził się, rzuciłem wodze. Po przerwie w stępie i kilku zatrzymaniach sprawdziłem bieg wsteczny. Nie działał. Próby cofnięcia wywoływały u konia stan zbliżony do paniki. Było trochę szamotaniny. Po kilku próbach udało się przemieścić całego konia do tyłu, bo cofaniem nie ośmieliłbym się tego nazwać. Z zagalopowaniem nie było problemu. Zagalopowałem z kłusa jadąc półsiadem starając się tylko zagalopować, żeby nie budzić demonów drzemiących w Robercie. Udało się częściowo, w pierwszym momencie galop był za bardzo energiczny, ale po jednym okrążeniu na luźnych wodzach powietrze z wyścigowca zaczęło schodzić. Energia była nadal, ale podobnie jak w kłusie nie bardzo było przed czym uciekać, starałem się tylko być na koniu, który parsknął raz, drugi i wyciągnął szyję. Złapałem za pasek od wytoka (wytoku?), bo miałem wrażenie, że bryknie sobie solidnie. Wyszła z tego jakaś popierdułka i zaraz po tym biedne konisko, jakby przepraszająco skuliło się w sobie przyspieszając nieznacznie. Starałem się dodać mu otuchy i zachęcić nie robiąc nic i myśląc " Wal chłopie śmiało, wyrzuć to z siebie". Dla Roberta to było za wcześnie, miałem wrażenie, że on nie śmiał bryknąć. Widziałem film, jak to ten zły pan u którego był w treningu jeździ. Ma sa kra ! Nic dziwnego, że koń był tak stłamszony. Tu zdjęcie, jak zły pan pracuje ujeżdżeniowo z Robertem.

[Obrazek: image-1_zpsus7qusop.jpeg]

Po zmianie kierunku galop był zdecydowanie spokojniejszy, przyszedł nawet moment, że użyłem łydek, żeby "nie zgasł". Pozwoliłem, żeby sam przeszedł do kłusa i anglezując coraz wolniej udało mi się doprowadzić Roberta do takiego stanu, że wystarczyło usiąść w siodle wypuścić powietrze, lekko się "rozpłynąć" i koń przeszedł do stępa na luźnych wodzach. Spytałem pana, czy mogę go luzem puścić. Mogłem. Zatrzymałem zwierza na środku ujeżdżalni, zsiadłem, ba nawet zeskoczyłem trochę, szybko ale spokojnie zdjąłem siodło, ogłowie i odszedłem ze sprzętem w kierunku pana. Minę miał pan tajemniczą.
Cdn
Mina z początku tajemnicza przeobraziła się w coś w rodzaju przyjaznego uśmiechu. Nie widziałem, co robił porzucony Robert. Chciałem żeby tylko sobie postał i pogapił się, jak odchodzę. Oczywiście marzeniem moim było, żeby poszedł za mną, czy też nawet podbiegał raz z jednej raz z drugiej strony, opuszczając przy tym łeb i zaglądając głęboko w oczy, dysząc radośnie i merdając ogonem. Pan natomiast widział, jak koń zrobił kilka nieśmiałych kroków za mną. Być może ten widok rozczulił pana. Bo w sumie to pan miał dobre serce i np. już od kilku lat nie podcinał westernowym koniom ogonów, którymi spora część superkłoterów machała podczas konkursów, jakby były jakimiś pieprzonymi airboatsami na mokradłach Everglades. Doktor, czym miło mnie zaskoczył, dostrzegł zmiany w sposobie poruszania się Roberta, mówił coś o rytmie, rozluźnieniu, kontakcie, bąknął nawet o zaufaniu. Kiedy wyjaśniłem, po co półsiad, rzucone wodze i zostawienie przez długi czas końskiego pyska w spokoju, stwierdził, że nie spodziewał się takiego efektu podczas pierwszej jazdy i jest ciekaw jak to dalej będzie wyglądało.
Wyglądało to tak, że po około sześciu tygodniach bardzo różnorodnej pracy (teren, lonża, cordeo, praca z luźno biegającym koniem, cavaletti, skoki na lonży, skoki, skoki luzem, spacery w ręku), czyli normalnej, pan, po zakończonym treningu stanął ładnie tzn. zestawił stopy razem i wykonał gest zdejmowania czapki z głowy. Ludzki pan był zadowolony, dostrzegał "dobre zmiany", jakie się w Robercie zadziały, nie tylko w zachowaniu pod siodłem, czy na lonży, ale również w boksie. Podobne, miłe wydarzenie miało miejsce trochę później. Jedna z podglądaczek widziała mnie podczas którejś z pierwszych jazd na Robercie. Jazda odbywała się na słynnym placu obok kortu. Słynnym z uwagi na ilość gruch uwalonych przez panią W. z ukochanego wierzchowca. Prawdopodobnie, gdyby każde miejsce upadku zaznaczyć małą chorągiewką z flagą niemiecką, to wjazd na plac bez stratowania "plonów" byłby niemożliwy. W przypadku pani W. bardziej odpowiednia byłaby flaga Zjednoczonego Królestwa Głupoty. Robert podczas tej jazdy był "silnie wystraszony". Odgłosy z kortu nieustannie wyzwalały odruch ucieczki. Obserwatorka zapytała, czy to młody koń i stwierdziła, że ciężka sprawa z nim. Gdzieś tak trzy miesiące później pojawiła się znowu, akurat jeździłem na cordeo. Robert chodził "jak na sznurku". Obserwowała nas dłuższą chwilę, po czym spytała "a co z tamtym koniem ?". Dopiero wtedy ją poznałem,"jakim tamtym? to ten sam". Na twarzy pojawiło się zdumienie połączone z niedowierzaniem. Dłuższą chwilę przyglądała się Robertowi po czym stwierdziła po niemiecku: "Unglaublich", czyli po naszemu: nieprawdopodobne. Podglądaczy było więcej. Nic dziwnego. Nowa twarz, nowy koń, styl jazdy, może nie tyle całkiem tutaj nieznany, co mało popularny.
Ja też podglądałem, żeby się czegoś nauczyć. Obserwowałem ludzi, konie i to jak na siebie odziaływują. Większość przypadków to były przykłady, czego nie powinno się robić. Miałem wrażenie, że nie tylko tutaj, ale w całych Niemczech istnieje jakaś organizacja spiskowa skupiająca niezliczoną rzeszę konspiratorów, którzy, o ironio, działają jawnie i mają na celu pod hasłami "klasyczna szkoła jazdy", "zaufanie", "dobro konia", "harmonia", "sztuka jeździecka", itd., itp. zawartymi i wyjaśnionymi w "Zasadach jazdy konnej" oraz w dziełach autorytetów jeździeckich, postępować, jeździć, trenować, szkolić i co tam jeszcze, w sposób całkowicie różny od treści w tych dziełach zawartych. Pewnie, że jak to wszystko się widzi to jęzor świerzbi, żeby coś powiedzieć. I ręce też świerzbią. I dupa też. Dlaczego dupa? Bo ręce nie dlatego, żeby komuś dać w ryj, albo pociągnąć z liścia (chociaż gdyby mieć pewność, że pomoże ?), tylko żeby wsiąść i pokazać, czyli dupa też potrzebna.
Któregoś dnia na placu zastałem amazonkę ciężko pracującą nad "zmiękczeniem" pyska, tudzież szyi ukochanego wierzchowca. Amazonka z budowy nie była typem sportowca, psychika jak się wkrótce okazało również pozostawiała wiele do życzenia. Nie miała postury typowej dla którejkolwiek ze znanych mi dyscyplin sportowych, a już na pewno nie pojawiła się na ziemi, żeby jeździć konno. Szacując bardzo ostrożnie jakieś dwadzieścia kilo nadwagi przy wzroście dużego psa, siedzącego. Tylko, że ta nadwaga umiejscowiona była od pasa w dół. To bardzo ważna informacja, że w dół, bo kiedyś jak kosmici porwali Kierdziołka i w celu przeprowadzenia badań kazali mu się rozebrać do pasa to się rozebrał i stał jak ten głupi w samej marynarce. Gdyby panna zamówiła pasujące siodło, to prawdopodobnie byłby to rekord Guinnessa, według powszechnie przyjętej numeracji siodło rozmiar 29,5. "Nobody is perfect", jeździć, podobnie jak śpiewać każdy może, "trochę lepiej, lub trooochę gorzej". Również tańczyć może każdy. Jakże często jednak odbywa się to pod hasłem "mnie tam muzyka w tańcu nie przeszkadza". Podobnie było z panną. Nie mając za grosz pojęcia, wyczucia, umiejętności i wiedzy, na dodatek przy pomocy czarnej wodzy i ostróg, które koniecznie chciała umieścić między żebrami pupila, próbowała z jakimś tępym uporem i zawziętością "zmiękczyć" pysk konia. Każdy średniorozgarnięty idiota, obojętnie, polski czy niemiecki, przy pomocy czarnej wodzy ganaszuje konia w trzy do pięciu sekund. Tutaj mordercza walka trwała zdecydowanie dłużej, efekty mizerne, panna sapiąca, koń postękujący. Wyglądało to tak, jakby biedny zwierz zawziął się "Żebyś się tam na górze zessrała, to nie odpuszczę !". Adeptka niemieckiej sztuki jeździeckiej również nie zamierzała odpuścić, nawet na milimetr i ciągnęła raz lewą raz prawą wodzą, jednocześnie wbijając powoli ostrogi "koniu" w brzuch. I nie tyle, że amazonka była mniej niż średniorozgarnięta, to koń był dosyć wyjątkowy. Prawdopodobnie nikt wcześniej nie dał mu odczuć, że niewygoda, a w tym przypadku koszmarny ból może zniknąć jeżeli odrobinę ustąpi. Wielokrotne usiłowania wymuszenia jedynej słusznej postawy głowy i szyi, nauczyły go, że ból nie do wytrzymania ustaje, jeżeli wystarczająco długo będzie się przeciwstawiał, a że był wyjątkowo silny, prawdziwy koński "kark", to wytrzymywał te męczarnie trwające około pół godziny w porywach do czterdziestu minut, po czym miał minimum dwadzieściatrzy godziny labę. Obserwowałem to żenujące zajście jeżdżąc na Robercie opodal. Dwa konie na placu, jeden zupełnie nie rozumiejący o co "kaman" i podejmujący kolejny raz walkę ze znienawidzonym wędzidłem (tym razem również wygraną) i drugi od cholernego żelastwa uciekający, zwijający się w obawie przed kontaktem, który, jak nauczyło go doświadczenie niczym przyjemnym nie był. Tutaj Robert odkrywający nowy sposób poruszania się.
[Obrazek: zdjcie_zps04bysu3q.jpg]
Zaczęły u mnie występować poważne problemy z koncentracją . Początkowo zerkałem tylko by w końcu zacząć się bezczelnie gapić. Nie wytrzymałem, musiałem coś zrobić. Podkradłem się niepostrzeżenie jak indiański tropiciel śladów, niczym Alf z gaśnicą do zdyszanej i sfrustrowanej amazonki i zagadnąłem: "Hallo, nie chcę przeszkadzać, ale mam pytanie", to ona też, że "hallo" i , "że co ?"
Na to ja z przyjaznym wyrazem twarzy, wychylając się z siodła w kierunku "bereiterki", nie na tyle jednak żeby stracić równowagę, która ważną jest przecież, a głupio by było gdybym zaczął pytać i dokończył już z ziemi po uwaleniu spektakularnej gruchy lekko postękując, spytałem:
Cdn.!
"Nie lubisz swojego konia?" "Oczywiście, że mogłem usłyszeć np."A co cię to gówno obchodzi? ", albo coś w tym stylu, ale nie, padło :"Nooo lubię, a dlaczego?"
I to było jak "bomba w górę", otwarte startboksy, strzał pistoletu startowego, gwizdek, gong, psy puszczone ze smyczy "Goń!". Westchnąłem głęboko, jakby z rezygnacją, pokazując tym samym, że sprawa jest beznadziejna, albo jeszcze gorzej. "Bo to go boli, to co mu robisz właśnie". Tutaj panna wytłumaczyła mi dlaczego tak robi, że to trenerka jej tak kazała, bo tak trzeba. Nooo, jak trenerka tak kazała too....najlepiej zmień trenerkę. Ups! Przegiąłem. Ale nie nastąpił żaden atak, tylko zachwalanie trenerki. Bo jej trenerka jeździ ujeżdżenie, skoki jeździ również, pracuje z trudnymi końmi i och i ach. Olałem to zupełnie. Nie tłumaczyłem, że trenerka jest po prostu tępą dzidą. Starałem się wyjaśnić Tępej Dzidzie II jak to jest z rozluźnieniem i zaufaniem, które możemy od konia otrzymać w prezencie, a nie wziąć siłą. Niby coś docierało, ale ciągle było "ale" i wciąż powracała nieomylna, najlepsza na świecie, mająca szereg sukcesów, trenerka. Na nic było powoływanie się na ogólnie dostępne materiały traktujące o tym, jak postępować z koniem, jak go uczyć, czego uczyć, żeby później nie trzeba było oduczać, albo zaczynać od początku, oraz zawierające, te publikacje, ogrom wiedzy niezbędnej do prawidłowego szkolenia konia. No tak, ale w tych książkach występuje czarna wodza, czyli jest okey, zakładam ciągnę i mam go ! Pomyślałem, że tak, niewiele wskóram, rzuciłem jeszcze "chcesz mieć konia kumpla-przyjaciela, czy niewolnika? Jeżeli zadajesz ból koń nie chce być z Tobą. Nie kojarzysz mu się dobrze, chce przejść przez ból, uciec, poczuć ulgę, nie rozumie czego chcesz od niego, nie ufa Ci, budzisz w nim strach". Szeroko otwarte oczy właścicielki ukochanego zwierza zaczęły napełniać się łzami. "Ja pierdzielę, zaraz mi się tu rozryczy", pomyślałem w ramach empatii. Krótko opowiedziałem o Robercie, o jego nieufności i o tym, jak próbuję to zmieniać. Nie zsiadając, zdjąłem ogłowie, powiesiłem na płocie i pokazałem, że można się inaczej dogadać, ważne żeby koń rozumiał co od niego chcemy.
[Obrazek: image-3_zpskkrr6qxj.png]

[Obrazek: image2_zps2rbx69xn.png]

[Obrazek: image-1_zpsdemtwxjs.png]

Panna, która do tej pory trzymała konia za pysk, puściła wszystkie wodze, jakie miała w rękach, przełknęła kluchę rosnącą w gardle i spytała, to co ona ma teraz robić. "Spróbuj inaczej, staraj się rozmawiać z nim tak, żeby Cię rozumiał, rozmawiać przy pomocy łydek, ciężaru, wodzy czy też sznurka na szyi". Nie żeby się tam od razu wieszać. Sznurka na szyi konia". Najważniejsze jest to, żeby koń wiedział czego od niego oczekujesz i obojętnie czym i na co działasz w danej chwili, to w momencie kiedy zaczyna robić to, o co go prosisz, przestań". Po zatrwożonej i rozślimaczonej minie widziałem, że niewiele dociera. Ja rozumiem stres związany z otrzymaniem wiadomości, że twój koń cię nie lubi, mało tego, boi się ciebie. Świat się zatrzymuje. Ale w tym wypadku, w związku z pojmowaniem sedna rzeczy, czy też z tego pojmowania brakiem, samo nasuwało się przypuszczenie, że kiedy panna stała w kolejce po rozum to go zabrakło, ale w promocji można było otrzymać "mały rozumek" w pakiecie z wielką dupą. No to wzięła jedną. Zarzuciłem ogłowie na ramię i pojechałem na stępa w teren, odjeżdżając słyszałem pociąganie nosem i kątem oka widziałem stępującego konia na rzuconych wodzach. Dobre i to. Następnego dnia widziałem trenerkę w akcji. To była dopiero rzeź. Odszedłem, bo już niewiele brakowało, a zjebałbym ją jak burą kobyłę. Potem spotkałem targaną emocjami właścicielkę, której zdałem krótką relację i "dołożyłem do pieca" stwierdzając, że w oczach konia widziałem ból i strach. Dziewczyna dalej tłumaczyła trenerkę sięgając nawet po argument z dupy, "bo niedawno jej partnerka życiowa umarła", tej trenerki w sensie. A jeszcze później napatoczyła się mama bliskiej załamania nerwowego amazonki. Mama spytała, co takiego powiedziałem córci, bo ona wczoraj zakomunikowała, że przestaje jeździć. To zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, mama oznajmiła, że trenerka jest super, bo ma osiągnięcia, jeździ skoki i ujeżdżenie i pracuje z trudnymi końmi, a niedawno zmarła jej partnerka życiowa i ona się zgadza z nią, że użycie czarnej wodzy w tym wypadku jest słuszne. Na co ja, że jeżeli ona i trenerka uważają, że czarna wodza jest konieczna, to nie mamy o czym rozmawiać. Czarnej wodzy używają ludzie na całym świecie, ale to co widziałem w wykonaniu trenerki, która jeździ skoki i ujeżdżenie i pracuje z trudnymi końmi, a niedawno zmarła jej partnerka życiowa, to było "Tierquälerei", czyli znęcanie się nad zwierzęciem. Niemcy boją się tego słowa. Dodałem jeszcze, że nie mówię, że trenerka (ta co wiecie: skoki, ujeżdżenie i partnerka) nie ma osiągnięć i być może jest świetna w tym co robi i wspaniale pracuje z końmi, ale to co widziałem to dla mnie Tierquälerei, kropka. Musiałem to powiedzieć, zrobić, wyrzucić z siebie, po tym jak uciekłem od żenującego widowiska w wykonaniu trenerki, bo inaczej eksplodowałbym, albo pociągnął jakiegoś konia widłami po grzbiecie na znak protestu przeciwko znęcaniu się nad zwierzętami. Na drugi dzień przerzucałem sobie ochoczo niemiecki obornik, a tu odwiedziny...
Cdn.
Któż to ach któż to, pojawił się na placu ? Otóż pojawiła się mamma i trenerka Beate S. Nie żeby mi się zaraz nogi ugięły, czy cóś, ale odczułem lekkie zaniepokojenie objawiające się przyspieszonym tętnem i tysiącem myśli z których na pierwszy plan wysuwała się refleksja wyrażona w prostych żołnierskich słowach: "Ja pierdolę, po co mi to było, będzie dym !". Mamma przedstawiła tylko drugą panią i nie odzywała się więcej, no i całe szczęście. Natomiast Beate się rozwinęła, na całą szerokość. Zaczęła trajkotać czy też szwargotać szybko, pewnie i zdecydowanie, tak jakby wcześniej wszystko sobie ułożyła. "Nie będzie Niemiec ..." pomyślałem i przerwałem ten jazgot."Przepraszam, nie chcę przeszkadzać, ale mój niemiecki nie jest dobry. Wydaje mi się, że rozumiem sporo, ale nie mówię żadnego słowa po niemiecku. Proszę mówić p o o w o o l i iii w y y r a ź n i e e" Konsternacja ! Zapewne pomyślały, że mają do czynienia z idiotą. Zanim zdążyły zareagować oznajmiłem, że to żart taki był. Mimo tłumaczenia, żart nie zaskoczył. Stara nawet coś bąknęła, że właśnie powiedziałem kilka słów i wczoraj przecież.... Ludziee trzymajcie mnie !! Trenerka niezbyt zadowolona, bo cały misterny plan "poszet w p....". Zaczęła mówić jaaakkk nnnaaaa zzzzwwwooolllnnnionym filmie i do tego dużymi literami. Ponadto bacznie mnie obserwowała próbując dostrzec, czy rozumiem o co chodzi, czy efekt który chce osiągnąć nie będzie taki sam, gdyby nachyliła się mocno nad pustym wiadrem, albo wygłosiła całą tą mowę do położonej przy samej ziemi dziury w murze, mówiąc oczywiście głośno i wyraźnie. Zresztą nieważne jaka dziura i w czym, ważne żeby zawierała w sobie pierwiastek mrocznej tajemniczości. Jak tylko zaczynała się rozkręcać pytałem co znaczy jakieś słowo, często pytałem szczerze, bo naprawdę nie rozumiałem, to pomagało, zwalniała, szukała innych określeń. Cała wypowiedź miała na celu przekonanie mnie, że to nie było znęcanie się nad zwierzęciem. Żeby mnie zmiękczyć używała argumentów typu : bo my (czyli ona i mamma i jeszcze paru fanów) jesteśmy klientami doktora W., czyli, że przeze mnie nie będą i pan zdechnie z głodu, bo my jesteśmy pedagogami (czyli ona i ja, "paszła won! Bądź se sama pedagogiem, nie ze mną"), a ja narobiłem gnoju i Gruba Dupa chodzi, szlocha i nie chce jeździć, bo ona widziała, jak jeżdżę i jej się podobało czyli, że mam pojęcie to automatycznie ją rozumiem, bo są różne konie i czasami tak trzeba, bo znęcanie się nad zwierzętami to zupełnie co innego (i tu przykłady typu głodzenie, złe warunki, praca w lesie, konie westernowe i jeszcze jakieś), bo jej opinia ucierpi, bo to jej zawód, bo ludzie nie zrozumieją, bo ona ma osiągnięcia, bo jej rodzina hoduje konie, bo,bo,bo. Aha i jeszcze dorzuciła, że jak widziałem, że coś nie tak robiła z koniem to przecież mogłem podejść i powiedzieć, że nieładnie tak robić, że taka wymiana poglądów to normalne przecież między profesjonalistami. Taa, już to widzę, jak na moje sugestie odnośnie sposobu jazdy, czy raczej tego co z koniem wyrabiała, bo z jazdą niewiele ta rzeź miała wspólnego, supertrenerka słucha mnie uważnie po czym próbuje inaczej, albo chociaż przerywa na chwilę dręczenie konia i czeka aż zniknę za rogiem, żeby dalej go zmiękczać. Jak sobie przypomnę jaką wtedy miała minę, to jeszcze dzisiaj mnie trzepie. Zaciśnięte wykrzywione usta, zimny sadystyczny wzrok, czerwona z wysiłku twarz na której co chwilę widoczne były ataki złości i agresji w momentach, kiedy mocniej dźgała ostrogą, lub dociągała czarną wodzę. Podczas całej tej mowy obrończej parę razy się wtrąciłem przedstawiając mój punkt widzenia. Ale równie dobrze mógłbym do tego wiaderka pogadać. No to na koniec stwierdziłem, że nie kwestionuję jej "umiejętności", które w tym wypadku były specyficzne, ale na pewno potrafi inaczej, bo ma przecież osiągnięcia i wyniki, które dla mnie wcale nie oznaczają, że ktoś potrafi jeździć, ale to co widziałem nie miało nic wspólnego z "klassische reitausbildung" i wytycznymi FN, na które się również powoływała i dla mnie to było klasyczne "Tierquälerei". Panie były zawiedzione, rozmowa nie przyniosła oczekiwanego efektu, poszły sobie z dźwięczącym w uszach wypowiedzianym przeze mnie głośno i wyraźnie ostatnim słowem, które mogło dla supertrenerki oznaczać kupę smrodu. Minęło parę godzin. Telefon. To córcia zadzwoniła. Rozmawiała z mammą i trenerką i one we trzy uradziły, że jakbym chciał pomóc to mógę wsiąść na zwierza i pokazać. Umówiliśmy się i pojechałem.
Podczas siodłania pogadałem z jedną wielką, pociągającą nosem, rozterką w osobie córki. Stwierdziła, że nie wie czy chce jeździć, ale może uda się coś zrobić (pewnie chodziło o to, żeby inaczej konia "zmiękczyć") i, że mógłbym jakiś czas pojeździć jej konia to zobaczy. Koń był przyjazny w obsłudze, ale rozpuszczony między innymi przez dawanie łakoci z ręki. Wsiadłem, rzuciłem wodze i zacząłem stępować. Na twarzy właścicielki oprócz tęsknoty za rozumem widoczne było zdziwienie. Jak to, przyjechał pracować z koniem, a stępuje na rzuconych wodzach? A stęp trwał i trwał, a wodze wisiały. Jak tylko, czyli po jakichś dwudziestu minutach, udało mi się uzyskać reakcję na łydki w postaci żywego ruchu naprzód, a nie wyginania się na boki, zakłusowałem, na luźnych wodzach i oczywiście w półsiadzie, gdyż zakładałem, że koń ma grzbiet jak odlany z betonu, albo ze spiżu, albo..., nieważne, twardy. Kątem oka dostrzegłem jak panna zamieniła się w wielki znak zapytania, wielki dlatego, że w miejscu kropki była wielka kropa o rozmiarach koła młyńskiego, to ze względu na lekko zaburzone proporcje. Nieborak kłusował pode mną odkrywając świat na nowo. Na poruszenie wodzą reagował wykrzywianiem głowy i wyciąganiem jej w różnych kierunkach, ale broń boże w dół. Wiedział, że jak się wędzidło poruszy to zaraz przyjdzie ból z którym trzeba walczyć. Napinał mięśnie służące do przeciwstawiania się ciągnącej ręce, a tu dupa, nie ma z czym walczyć, stąd te dziwne ruchy głowy i szyi. Jeżdżąc tłumaczyłem co widzę i po co coś robię, a bardziej dlaczego nic nie robię i na co czekam i dlaczego czekam. Bez sensu to było, bo młoda oczekiwała obrazka z pięknie zganaszowanym koniem i nic do niej nie docierało oprócz widoku wyryjonego ukochanego wierzchowca i dziwnego gościa na nim, który coś tam gada to do niej, to do konia, wykonuje dziwne ruchy rękoma do których zapewne zaliczyła drapanie po łopatce, tudzież głaskanie po szyi, a do tego nie siedzi tylko pajacuje z tym półsiadem. Pod koniec jazdy udało mi się osiągnąć tylko tyle, że kłus nie był już taki napięty, wybijający, galop stał się odrobinę okrągły i przyjemniejszy, bo na początku koń galopował jak stara żeliwna wanna, szyja lekko się zaokrągliła i głowa odrobinę zgięła w potylicy. Żaden spektakularny sukces nie nastąpił, trochę byłem zawiedziony, ale z drugiej strony, po tym co poczułem byłem przekonany, że dam radę pomóc. To była moja pierwsza i ostatnia jazda na tym koniu. Gruba stwierdziła, że nie stać ją na opłacanie mnie i Super Beaty (w życiu bym na to nie poszedł, żeby jeździć równolegle z tym babsztylem), ale prawdziwy powód był inny. Ona rozumie, że to początek, coś tam dostrzegła, wie, że potrzeba czasu, ale jak ona na takim koniu na zawody pojedzie. Myślałem, że się przesłyszałem, ale nie, bo dopytałem i powtórzyła raz jeszcze. Komentarz zbędny. Widok amazonki wjeżdżającej na czworobok na luźnych wodzach z zadartym w górę olbrzymim kuprem był wizją dosyć niesamowitą i na tyle abstrakcyjną, że jak już do mnie dotarło co ona mówi, to zacząłem się zastanawiać, czy podczas ukłonu usiadłaby w siodło, czy pozostałaby w jakiejś dziwnej pozycji nad koniem, bo o półsiadzie w tym wypadku nie mogło być mowy.
Trenerkę widziałem później jeszcze kilka razy i zawsze miałem takie szczęście, że jak się pojawiałem to akurat robiła zaplanowaną przerwę, dawała "koniu" długie wodze i waliła go suchą łapą po szyi, czyli klepanie takie, pochwała w sensie. Chociaż tyle. Najkrótszy i zarazem bardzo trafny komentarz na temat trenerki wygłosiła przemiła starsza pani której opowiedziałem, że miałem "przyjemność" z Beate Sch. "A taa ... , ta to jest do zakopania".
Cdn.
Przemiłą starszą panią poznałem podczas jednego z pierwszych lonżowań Roberta na słynnym placu im. "Wielkiej Uwalonej Gruchy". Ten plac to jednocześnie pomnik Zjednoczonego Królestwa Głupoty, pod który kamień węgielny wbiła w mięką wtedy jeszcze ziemię, właścicielka Roberta, podczas pierwszego historycznego upadku. Gdyby pomnik miał jakieś oblicze to zapewne byłaby to głupkowato uśmiechnięta twarz Sabine W. Podobno piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami, wierzę na słowo, nie muszę sprawdzać. Place treningowe w Niemczech i na całym świecie w przerażającej większości są utwardzone małymi kamykami, kamieniami, kamlotami i głazami symbolizującymi rozmiar czy też bezmiar ludzkiej głupoty. A to wszystko spojone potem, strachem i cierpieniem koni. Ja próbuję od jakiegoś czasu swój kamień skruszyć, rozwalić, usunąć i w to miejsce zasadzić coś pożytecznego, kwiatek, drzewko albo inną rzodkiewkę.
Jak coś robię z koniem staram się zwracać uwagę na to, co dzieje się w najbliższym, dalszym i całkiem dalekim otoczeniu. Pies, kot, kura i inne ptactwo, człowiek, traktor, drzewo, papier, cień, sygnał karetki dobiegający skądś, konie, motor i tysiące, jak nie setki innych bodźców, które koń chce czy nie chce rejestruje i musi, nawet gdyby nie miał na to ochoty coś z nimi zrobić, jakoś zareagować, zaniepokoić się, zignorować, wpaść w panikę, lekko wystraszyć, czy też zdziwić np. na widok jeża przebiegającego w biały dzień świńskim truchtem w poprzek ujeżdżalni. Tak, że starszą panią (bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest przemiła), która zaparkowała w pobliżu słynnego placu i poszła z psem na spacer, a po powrocie zasiadła w samochodzie jak w kinie dla samochodów i może nie nachalnie, ale uważnie obserwowała jak szamoczę się z koniem, dostrzegliśmy z Robertem od razu. Z początku myślałem, że tak sobie siedzi. Otóż nie, ona się gapiła na nas. Jak już wspomniałem, to były początki pracy z Robertem i odgłosy dochodzące z kortu powodowały, że chciał sobie iść jak najszybciej gdzieś i na początku opcja żeby chociaż na sekundę się zatrzymać nie była nawet rozpatrywana, ona nie istniała wtedy. Pół godziny później kiedy Robert już trochę "ogarnął dropsa" kątem oka dostrzegłem, jak pani wysiada z samochodu i zmierza w naszym kierunku. Na chwilę zatrzymała się przy ogrodzeniu spytała, czy może na plac, ja na to, że może, że tak w sensie, to pofatygowała się do nas. "Dzień dobry. Nazywam się Ellen Freundenstein. Nie chcę przeszkadzać ale muszę to powiedzieć. Prowadzę kursy lonżowania. Szczerze mówiąc nie widziałam jeszcze, żeby ktoś tak lonżował konia". Trochę się "usztywniłem", bo pomyślałem, że pani nie skumała co robiłem i po co i na co, a jak lonża to gdzie wypinacze i przygotowałem się na ostrą zjebkę, czy też wnosząc z zachowania i sposobu mówienia pani, surową reprymendę. "Tak dobrze" dokończyła pani. Zabrzmiały fanfary ! Czułem, że zaczynam się unosić, ale Ellen błyskawicznie, brutalnie, sprowadziła mnie na ziemię. To nawet nie była uwaga, stwierdziła, że w Niemczech najczęściej przypina się lonżę bezpośrednio do wędzidła, albo używa dziwnych mostków, czyli "okularów do lonżowania", co uważa za głupie. Natomiast oni tutaj (oni, czyli pani i jej kursanci) zapinają lonżę tak jak ja, czyli kółko od wędzidła razem z nachrapnikiem. I teraz nadeszło najgorsze. Z tą różnicą, że "oni" łapią nachrapnik przed tym paskiem (policzkowym?), który utrzymuje nachrapnik na głowie konia, czyli z przodu, a ja zapiąłem z tyłu paska (policzkowego?). Pogadaliśmy trochę o lonżowaniu, o pracy z ziemi, ogólnie o koniach, co kto robi i gdzie. Informację, że pracuję u państwa W. pozostawiła Ellen bez komentarza, ale było widać, że coś się w niej zadziało.
Minęło kilka tygodni. Robert dalej nie kochał wędzidła, ale zdażały się momenty, że je akceptował nieśmiało i próbował się z nim zaprzyjaźnić. Blokady puszczały i czasami odczuwał potrzebę jeszcze bardziej wyluzować.

[Obrazek: image.jpg1_zpsxnnqgwaj.jpg]

Znowu w kinie dla zmotoryzowanych pojawiła się starsza pani. Widocznie było jej za daleko, bo przeniosła się do "loży" dla VIP-ów", na ławeczkę.

[Obrazek: image.jpg2_zpsj9iu5wrj.jpg]

Specjalnie się nie stresowałem, bo wiedziałem, że pojęcie jest i miałem nadzieję, że pani dostrzeże w tym co robię sens. Odczekała cierpliwie do końca treningu. Jeździłem na cordeo. Na początku w półsiadzie, kłus, podczas którego starałem się zachować równe tempo. Zmiany kierunku, różnej wielkości kółka. Później przejścia do stępa, zatrzymania, cofanie, ustępowanie od łydki, fragmenty, zaczątki zwrotu na przodzie. "Spokój olimpijski" to nie było określenie, którego na tym etapie można by użyć w celu opisania zachowania Roberta. Zadzierał głowę, rozglądał się, próbował przyspieszać albo dawał odczuć, że w niektórych miejscach nie czuje się komfortowo, a najlepiej jak byśmy tam nie jechali wcale. Ale szedł jakby chciał powiedzieć "No dobra, idę tam, jak coś się wydarzy to Twoja wina". Pewnie, że się wydarzało i czułem wtedy przypływ energii oznaczający w wolnym przekładzie z końskiego na nasze deklarację w stylu "Jaca!!! spierdalamy stąd !!!!!". Ignorowałem te zapowiedzi i sobą mówiłem "Ale co? Coś się stało? No sorry nie zauważyłem."
Na koniec jazdy zatrzymałem konia w jednym ze strasznych miejsc, popuściłem popręg wydrapałem go solidnie i zamierzałem jechać na spacer. Kątem oka dostrzegłem zbliżającą się Ellen, po drodze kiwała lekko głową i wydawało mi się, że powiedziała "niemożliwe". Podeszła blisko, pogłaskała Roberta po łopatce spojrzała mi głęboko w oczy, jakby chciała tam znaleźć odpowiedź na nurtujące ją pytanie.
Cdn.
Pytanie brzmiało: "Skąd Ty to wszystko umiesz, gdzie się tego nauczyłeś? To niesamowite." Poczułem się nieswojo, bo nie zrobiłem nic nadzwyczajnego. Jednak dla Ellen było to niezwykłe, bo po wielu latach, (teraz będzie tajemniczo) człowiek znikąd, czyli ja niby, zaprezentował to co było dla niej bazą do stworzenia Marburger Modell. Tak jakby z zaświatów, jej guru i mentor Rolf Becher, przesłał przy pomocy mnie pozdrowienia. Rolf Becher, twórca Chiron Methode nie odkrył nic nowego. Kontynuował na swój sposób to, co zapoczątkował Caprilli. Czyli przede wszystkim jazda w równowadze, współpraca z koniem, zaufanie, partnerstwo, podążanie za ruchem konia, umożliwienie pracy grzbietu, czyli półsiad itd. Tak więc żadne czary, po prostu zwykłe, naturalne jeździectwo, naturalne oznacza dla mnie zgodne z naturą konia. Taka z nim rozmowa i jego szkolenie, żeby rozumiał czego od niego chcemy i mógł to wykonać. Naszym zasranym obowiązkiem jest posiąść wiedzę, która umożliwi harmonijny, psychiczny i fizyczny rozwój przyszłego czempiona, albo po prostu fajnego konia do jazdy, zaprzęgu czy do czego tam jeszcze. Żadne kurna, "nowe jeździectwo", żaden "natural", żaden "klassische Reitkunst" i inne mniej, lub bardziej szumnie nazywane szkoły, trendy, metody nie mają sensu, jeżeli nie robimy tego z głową i z sercem. Z sercem, bo koń czuje, bo koń się boi, bo koń cierpi, może być zadowolony, rozbawiony, zrezygnowany, zastraszony. Z głową, bo póki co fizyka nie odkryła nowych zasad i praw odnośnie równowagi, równowagi dynamicznej, przeciwdziałania sił itd. Nie zmienił się również sposób funkcjonowania końskiego organizmu. I nie ma co wyważać otwartych drzwi.
Becher współpracował z Gustavem Rau nad odbudową niemieckiego jeździectwa po II wojnie światowej. Po jego śmierci odsunął się od sportu protestując w ten sposób przeciwko rozwijającym się tendencjom sprowadzającym konia do roli sprzętu sportowego. A może go odsunięto ze względu na karierę wojskową. Raczej nie, bo prawie każdy zasłużony niemiecki jeździec z tego okresu jeździł w mundurze wermachtu, albo SS. Przed wojną dosłużył się Becher stopnia SS-Hauptsturmführera, podobnie jak Rau był kawalerzystą. W sumie kawaleria najwięcej wniosła do jeździectwa, od Ksenofonta poczynając. Rau uznawany w Niemczech za jednego z najwybitniejszych „koniarzy" XX wieku też miał swoje za uszami, był na usługach Hitlera i zarządzał między innymi polskimi stadninami. Na ile był zaangażowany ideowo i czy wchodził Hitlerowi w dupę dla osiągnięcia korzyści nie wnikam. To po prostu zgrzyt, kiedy wie się o niechlubnym (chociaż bardziej pasuje mi, subiektywne być może, określenie skurwysyńskozbrodniczym) okresie czyjegoś życia i czyta cytat „Die Seele des Pferdes äußert sich nur denjenigem, die sie suchen", czyli mniej więcej „Końska dusza objawia się tylko tym, którzy jej szukają ". Albo też inne, jak się czyta. Oczywiście, że staram się oddzielić ziarno od plew, czy też od gówna raczej, ale zgrzyt powraca i nic na to nie poradzę.
W skrócie opowiedziałem Ellen moją krótką jeździecką historię. Ona streściła mi swoje życie, które było nierozerwalnie związane z końmi. Było, niestety. Prawie równo rok temu na stronie igtr.marburg ukazała się taka oto wiadomość:

http://www.igtr-marburg.de/

Cdn.
W dziwnym, zdegenerowanym, pełnym wypaczeń oraz braku zrozumienia najprostszych spraw, czy też krótko mówiąc pełnym głupoty, zbiorowisku ludzi związanych z końmi, dobrze jest spotkać od czasu do czasu kogoś powiedzmy, normalnego. Oczywiście wychodzę tu, z być może błędnego założenia, że ja jestem normalny. Taka była Ellen. Normalna. Koń był dla niej koniem i mimo, że ludzie stworzyli wiele typów i ras, to tam w środku każdy z nich ma do dzisiaj, niejako w spadku, cechy dumnych, wolnych, żyjących w stadach, uciekających przodków. Ellen wielokrotnie to podkreślała wypowiadając się na temat szkolenia, czy też warunków trzymania koni. Do końca mojego pobytu w okolicach Marburga byliśmy z Ellen w kontakcie. Była bardzo pozytywnie nastawiona do życia, otaczała ją aura pozytywnej energii, którą dzieliła się z każdym, kto był gotów ją przyjąć. Umożliwiła mi korzystanie z małego placu wybudowanego za „unijne pieniądze”, na którym znajdowały się różne „przeszkody terenowe”. Tamże ćwiczyliśmy sobie z Robertem od czasu do czasu np. podstawianie zadu:

[Obrazek: image.jpg2_zpstgo0xeb4.jpg]

Udawanie pomnika:

[Obrazek: image.jpg3_zpsmmhsbmxm.jpg]

Albo robiliśmy różne inne „stuczki”:

[Obrazek: th_IMG_0728_zpsk790x2r1.mp4]
Film

Jak widać na załączonych obrazkach, tych ruchomych zwłaszcza (a zwłaszcza, na parapecie) Robertowi na energii nie zbywało. Ale widać również jak Robert reaguje na nacisk tego sznurka, co go ma na szyi. Podczas pierwszych jazd, na placu, czy krytej ujeżdżalni, czyli na terenie zamkniętym, szybko się okazało, że silnie wystraszony koń, po odpaleniu wrotek, daje się bez problemu kierować, zwolnić, albo zatrzymać. Ale to co się dzieje w domu, nie daje gwarancji, że w terenie będzie tak samo. Podczas rozmów z właścicielami koni często można usłyszeć, że w domu to jego koń np. luzem, skacze spokojnie dwa metry, pod siodłem każdą przeszkodę pokonuje z metrowym zapasem, taki jest dzielny i uważny, robi najlepsze na świecie czworoboki, ogólnie rzecz biorąc miły, przyjazny, usłuchany, świetnie ujeżdżony, koń partner, przyjaciel, dzielny druh, który dla właściciela wskoczy w ogień. Tylko na zawodach, albo w terenie jakoś tak to wszystko nie do końca funkcjonuje. Dlatego przed pierwszym wyjazdem w teren przeprowadziłem symulację na dużym, ale ogrodzonym, nazwijmy to szumnie, hipodromie.
Z tempa w granicach powyżej 500 m/min., czyli w skrócie 500+ w porywach do 600 m/min., czyli w uproszczeniu 600-, dawał się Robert dowolnie prowadzić na coraz mniejsze koła przy jednoczesnym zmniejszaniu tempa. Później były zmiany tempa: wolno, szybko, bardzo szybko i jak najszybciej wolno. Przy bardzo szybko, starałem się panować nad samorozdziawiającą się paszczą (moją w sensie), która była oznaką zadowolenia, w obawie przed żmudnym procesem czyszczenia uzębienia z resztek owadów latających, w tym muchy, które mogłyby zginąć, nie do końca tragicznie, bo w sumie cała sprawa rozbiłaby się o uśmiech. Przejścia z rześkiego galopu do stępa, czy stój odbywały się na dystansie, który zadowoliłby, a może nawet zadziwił, niejednego użytkownika ostrego kiełzna.
Podczas kolejnego, któregoś tam terenu, gdzie pozwalałem już sobie na galopowanie trawiastym poboczem utwardzonej drogi, właśnie podczas żywego galopu, minąłem nadjeżdżającą z przeciwka parę. Pani zatrzymała konia. Nie odpowiedziała na rzucone w locie „hallo”, gdyż wyglądała tak, jakby przed chwilą otrzymała informację, że powietrze zostało skażone i przestała oddychać. Spotykaliśmy się wcześniej kilka razy. Na dworze nie zawsze, ale w hali w zasadzie regułą było, że pani, najpóźniej kiedy zaczynałem galop otrzymywała niewiadomą mi drogą jakąś wiadomość w stylu: „Hej, to ja Twoje żelazko, znowu zapomniałaś mnie wyłączyć, Ty durna cipo, ”albo „Nie chciałbym przeszkadzać, ale z pani podłogi, a mojego sufitu, kapie mi do zupy „nic”, woda, rozumie pani, że sytuacja jest podwójnie dramatyczna, prawdopodobnie znowu zapomniała pani wyłączyć żelazka. Sąsiad z dołu. P.S. Ty głupia cipo. ”, czy też „W krytej ujeżdżalni, gdzie właśnie trenuje pani, czy jak to nazwać, to dziwne zwierze, podłożono bombę. Niech pani nie będzie „głupią cipą” proszę uciekać, ch... z żelazkiem. Życzliwy.” Pani żyła w błogim przeświadczeniu, że jeździ w stylu western. Wskazywało na to chociażby siodło.
Koń poruszał się wolno, czyli coś w kierunku pleasure. Każde minimalne ożywienie konia wywoływało u pani zachowanie świadczące o nadchodzącej panice z elementami histerii. Reakcje pani były mocno przesadzone i nie widziałem żadnego uzasadnienia dla takich zachowań. Ja rozumiem, że jak się ktoś gorącym mlekiem sparzył to później na twaróg dmucha. Pani siedziała jak na beczce prochu z odpalonym lontem. Gasiła ten lont, a my z Robertem go podpalaliśmy. Jak lont był już bardzo krótki, to nie chcąc ryzykować zsiadała i kulała tą swoją bekę do boksu. Koń faktycznie z kształtu najbardziej przypominał beczkę, kapusty kiszonej. A pani siedząc na wielkiej, powolnej bece kiszonej kapuchy wpadała w panikę bo ktoś, 100 metrów od niej zapalił lont wetknięty w ziemię. I ta pani kiedy wróciłem z terenu wykrzyczała, że ja to nienormalny chyba jestem, że to nieodpowiedzialne było, że to było narażenie życia jej, mojego, koni i jeszcze tam jakieś bzdety. W każdym bądź razie byłem z siebie poniekąd dumny, że wywołałem u pani taką reakcję, poczułem, że urosłem w jej oczach do rangi niedoszłego bohatera, negatywnego oczywiście, który był o krok od wywołania jakiegoś bliżej nieokreślonego kataklizmu, który miałby nieodwracalny wpływ na ogromne, żyjące i przyszłe rzesze niemieckich jeździeckich idiotów i dyletantów. „Nie jestem głuchy, nie musisz krzyczeć !” zwróciłem się do pani, w celu nawiązania rozmowy. Po czym stwierdziłem, że nie zna mnie, nie wie jak jeżdżę i nie jestem idiotą, żeby jechać w teren na koniu, którego nie jestem pewien. I szybko, bo widziałem, że pani nabiera powietrza, dodałem, że jazda w terenie z wędzidłem, za to bez odpowiednich umiejętności częściej kończy się wypadkami i, że wędzidło wcale nie jest gwarancją panowania nad koniem. Coś tam jeszcze próbowała szwargotać, olałem ją. Od tamtej pory nie wjeżdżała na plac kiedy ja jeździłem, albo zjeżdżała natychmiast, kiedy się pojawiałem. Najśmieszniejsze jest to, że prawdopodobnie myśleliśmy o sobie to samo, być może różnie ujęte, ale z myślą przewodnią : „Lepiej nie mieć z idiotą nic do czynienia”.
Cdn.
Praca u państwa W. przebiegała... No przebiegała. Szału nie było, robiłem swoje, ufny, że to, co ustaliliśmy odnośnie szkolenia koni, państwo przyjęli ze zrozumieniem. Zaprosiłem nawet całą rodzinę na prezentację filmów „Konie chcą nas rozumieć” ze strony Hipologia.pl. Na szczęście jest tam wersja z niemieckimi napisami. Dotrwali cierpliwie do końca. Pani W. cały czas uśmiechała się w swój niepowtarzalny sposób, czyli głupkowato. Najbardziej zdziwiło panią jeżdżenie na sznurku. Wtedy myślałem, że jej się podoba. Naiwny. Nic, co chociaż,odrobinę nie zmierzało w kierunku ideologii dziadka, nie było do zaakceptowania. No to jeszcze raz, mimo, że w filmie jest to wyjaśnione, starałem się wytłumaczyć o co kaman. Jeżdżenie na sznurku nie jest celem, jest drogą i próbą pokazania jak można porozumieć się z koniem inaczej, szczególnie (żeby nie powiedzieć zwłaszcza), kiedy koń nie kocha wędzidła, czy wręcz go nienawidzi. Pan rozumiał, pani się uśmiechała, córcia zachowała neutralną kamienną twarz. Z córcią niejako z urzędu przeprowadziłem kilka jazd. Bodajże po drugiej pani oznajmiła, że „hi hi hi” młodzież (czy też „paździerz”, jak nazywa podrostki płci obojga, pewien znajomy, pozdrawiam Cię Pawle) nie chce już jeździć z nią, tylko „hi hi hi” ze mną. Wcale mnie to nie zdziwiło, bo widziałem, jak te zajęcia się odbywały. Sztywna mała niemiecka dziewczynka, sztywny mały niemiecki konik (podobno Deutsche Reitpony) i trzymająca się sztywno zasad wpajanych przez dziadka, uśmiechnięta, wiecie jak, Sabine W. Pięta na dół, palce do konia, siedź prosto, łydka, łydka, pchaj dosiadem, siedź prosto, pięta na dół, wygnij konia w narożniku, łydka, pchaj, kontakt, półparada, siedź prosto, bla, bla, bla. Do tego dochodziły jakieś uwagi odnośnie „zebrania” nieszczęsnego kuca. Nieletnia amazonka z miną, jakby musiała odbębnić jakieś obowiązkowe, niezbyt lubiane zajęcia, starała się ogarnąć cokolwiek, ale, jak tylko się za to zabierała, padało następne „fachowe” polecenie, no i dupa z tego wszystkiego. Sztywne ręce, barki, wzrok wbity w szyję konia, dziwne podrygiwanie biodrami, co miało zapewne oznaczać „aktywny, pchający” dosiad, łydki dziubiące co krok końskie boki. Wystarczyło wprowadzić drobne korekty dosiadu (strasznie poważnie to zabrzmiało, tak trochę Sabiną pojechałem), czy też po prostu uprościć parę rzeczy. Skróciłem młodej strzemiona, pokazałem jak i, że można ich używać, podpowiedziałem, jak może poszukać równowagi, poprosiłem, żeby nie majdrowała bez przerwy w pysku ukochanemu konikowi kawałkiem żelaza. Pozostała jeszcze sprawa napędu. Pan W. Podobnie jak pani W. jego małżonka, twierdzili, że kuc jest leniwy. Leniwy i cwany. Doktor stwierdził nawet, że tylko czytać i pisać nie umie. Wsiadłem więc na nieszczęśnika i przy pomocy prostej pomocy dydaktycznej w postaci bata wyjaśniłem, jaka jest oczekiwana, prawidłowa odpowiedź na pytanie : „Ruszamy ?”, zadane przy pomocy łydek. Kuc ją znał, tą odpowiedź, tylko za cholerę, mimo, że był cwany, nie mógł zrozumieć dlaczego, jak już idzie, to mała niemiecka dziewczynka o imieniu Svenja, dalej napierdala go łydkami po brzuszku. W związku z tym reagował powściągliwie, żeby nie powiedzieć „leniwie”, tym bardziej, że więcej było grzebania w pysku niż dbania o to, żeby napęd funkcjonował bez zarzutu. Po krótkim przypomnieniu kucowi o co idzie z tymi łydkami, oraz demonstracji, jak szybko można zmienić leniwca w pracowitą pszczołę, wsadziłem Svenję, która również otrzymała krótki instruktaż (obyło się bez bata), jak używać gazu, a o hamulcu raczej myśleć, niż go zaciągać. Zadziałało. Konik ruszył stępem, zakłusował jakby od dawna o tym marzył, a że przyzwyczajenie nie pozwalało łydkom po prostu być, mimo, że ich właścicielka bardzo się starała, zagalopował i żwawo pomknął naprzód. Przez krótki moment, czyli po niemiecku ”ein Augenblick”, jak powiedziała wróżka do Hitlera, kiedy ją zapytał, jak długo jeszcze będzie żył (odrobinę zmieniając tekst Gustlika), na twarzy amazonki zagościł niepokój, szybko jednak został wyparty przez promiennego banana. Po kilku jazdach młoda była w stanie zrobić w galopie „ Titanica”, czyli wyjść biodrami do przodu, rozstawić szeroko ramiona (wodze rzucone na szyi oczywiście)( na szyi kuca, oczywiście) i zamknąć oczy. Widziała wcześniej, jak robiłem to na Robercie. Widziała również, jak jeździłem tylko na sznurku. Apetyt rośnie w miarę jeżdżenia, a gołąb jeżeli smakuje tzn. zaczyna wychodzić. A zwłaszcza jeżeli smakuje, być powinno. To przejęzyczenie (nie będę tłumaczył, co to jest przejęzyczenie, dorośli wiedzą) wzięło się stąd, że niedawno usłyszałem w nowej, łagodniejszej wersji, przestrogę przed dyskusją z idiotą. „Nie dyskutuj z idiotą, bo najpierw sprowadzi Cię do swojego poziomu, a póżniej pokona siłą argumentów”, a wariant lajt (mam nadzieję panie trenerze, że nieobjęty prawami autorskimi) „Nie graj z gołębiem w szachy, bo najpierw powywraca figury, potem nasra na szachownicę i odleci, a wszystkim będzie opowiadał, że wygrał ”. No i od tego czasu moje życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Bo kiedyś gołąb kojarzył mi się z pokojem, kupami, lotami, pieczenią, dachem, wróblem, zwłaszczą, czy też parapetem, to.... to teraz do listy skojarzeń z bogu ducha winnym ptakiem doszedł idiota. Już nawet nie wspomnę o gównie, co się do okrętu przyczepiło.
Tak że apetyt rósł i młodzież nabrała ochoty, żeby spróbować na Robercie, szczególnie pociągała ją jazda bez ogłowia oraz to, że zwierzak puszczony luzem podchodził do mnie, wracał odganiany, albo łaził za mną. Poza tym widziała, że Robert uspokoił się znacznie i sprawiał wrażenie miłego kompana. Wybraliśmy się więc któregoś pięknego dnia na placyk treningowy położony nieopodal stajni. Mama nie mogła, tato był w robocie. Mogła za to, niestety, babcia. Babcia już od dłuższego czasu miała ze mną jakiś problem. Prawdopodobnie za mało według niej robiłem. Być może nostalgiczne wspomnienia z przeszłości nijak się miały do tego, co obserwowała każdego dnia w moim wykonaniu, a obserwowała bacznie. Ja rozumiem ciekawość, która mija po jakimś czasie, ale to był rodzaj nadzoru, który zaczynał przybierać niezdrową formę. Starsza pani niewiele miała do roboty, głównie uczestniczyła w pogrzebach koleżanek, prawdopodobnie jeszcze z czasów Hitlerjugend, oprócz prac około i domowych sporo czasu spędzała w oknie z którego miała widok na całe obejście, po którym poruszałem się. Często zaglądała do stajni i wtedy okazywało się np., że kuc szetland nie ma wody, albo ma niepościelone, albo jest niezamiecione, albo jest zamiecione nie w tą stronę, albo coś tam, albo srośtam. Owszem w danym momencie coś nie było zrobione, ale to normalne, bo wszystko robiłem według określonego schematu, jak to w stajni i kilkakrotnie tłumaczyłem starszej pani, że coś jeszcze nie jest zrobione, ale na pewno będzie, a kuc np. dostał wodę cztery godziny temu, to zapewne ją wypił, ale jeszcze dzisiaj dostanie. Parokrotnie nadzorczyni sama napełniła wiaderko, czy dorzuciła słomy, o czym niezwłocznie biegła poinformować synalka. Synalek przepraszał mnie za mamę, tłumaczył, że stara data, że nie zwracać uwagi. No właśnie, czy to nie było tak, że kiedyś pracowała w gospodarstwie jej rodziców, za wyżywienie i kąt do spania, tania siła robocza, z terenów okupowanych przez III Rzeszę i stąd oczekiwanie, że parobek robi od świtu do nocy ? Ale miała też ludzkie odruchy. Raz otrzymałem od niej kilka zapyziałych jabłuszek, takich psiurów, co spadły ze zdziczałej jabłonki, a ludzka pani zebrała je dla koni. Przyniosła je do stajni w wiaderku, wygrzebała kilka i podała mi jednocześnie odstawiając wiaderko i mówiąc, że to dla koni. Na jej oczach wyjebałem te szczodre dary do najbliższego żłobu. Tak że pani wybrała się z nami na placyk w celu obserwacji postępów jeździeckich ukochanej wnuczki. Najpierw na lonży z ogłowiem, a kiedy się okazało, że wnuczka potrafiła wyłączyć majdrowanie łapami, puściłem ją na całą ujeżdżalnię. Robert dzielnie, rytmicznie kłusował dookoła, próbując nieśmiało dojść do kontaktu. Po paru minutach przerwałem, bo miałem wrażenie, że Svenja eksploduje ze szczęścia. Galopu nie było w programie, ale spytałem, czy chce spróbować bez ogłowia. Chciała. Zdjąłem ogłowie, a lonżę przełożyłem przez szyję. Kontem oka widziałem, że babcia robi się niespokojna. Robert sprawiał wrażenie skupionego i zdawał się odczytywać najdrobnijsze sygnały. Svenja kłusowała, przechodziła do stępa, zatrzymywała z kłusa i ruszała kłusem. W oczach miała coś w rodzaju pozytywnego obłędu. Tłumaczyłem po co to wszystko i na co. Jeżeli koń nie chce przy mnie zostać, to nie pomoże wędzidło, a żeby chciał zostać, to musi mnie uznać za szefa i czuć się przy mnie bezpiecznie, a jak już mnie uzna za przewodnika to polezie za mną, bo od tego, jak sama nazwa wskazuje, jest przewodnik, żeby za nim łazić. I dodałem, że to nie chodzi o to, że tylko ja jestem szefem, ale koń uznaje za szefa każdego dziwnego dwunożnego stworka i że „to możesz być również Ty” zwracając się na koniec do Svenji. Rozebraliśmy więc konia do gołego, pokazałem krótko co i jak, dziewczynka podeszła do Roberta, pogłaskała go po głowie i poszła, a on za nią. W lewo w prawo, małe kółko, duże kółko, zatrzymanie, dalej naprzód. Babcia obserwowała to wszystko wyraźnie zniesmaczona. Już przy jeździe bez ogłowia mamrotała coś pod nosem, teraz nie wytrzymała i wyskrzeczała na cały głos „Zircusreiterei!!” Po czym ostentacyjnie pomaszerowała do domu.

Cdn.
Jeszcze tego samego dnia pojawił się pan W. i znowu przepraszał za mamę, bo mała zdała relację z treningu. Później przepraszał mnie jeszcze conajmniej dwa razy. Raz, kiedy wybierałem się na zakupy, mercedesem dla ubogich, czyli 190, należącym do ropuchy (pozwoliłem sobie tak nazwać mame pana W., gdyż jak wcześniej napisałem ”wyskrzeczała" „Zircusreiterei !!”). Nie zamierzałem go ukraść w celu krótkotrwałego użycia. Miałem oficjalne pozwolenie otrzymane od pana W. i jego małżonki, na używanie tegoż pojazdu. Stara musiała być od rana na posterunku, bo kiedy wsiadłem do grata, zdążyłem tylko wykręcić i ruszałem w kierunku wyjazdu, wyrosła nagle przed maską z rozłożonymi rękoma i miną mówiącą „Po moim trupie !!”. No nie powiem, chwila wahania była, ale się zatrzymałem. Uchyliłem okienko, wystawiłem twarz o obliczu anioła i spytałem „Taak ?”. „Pan stąd wyjedzie, ale na pewno nie tym autem” - krótko zwiężle i na temat. Po tym zdarzeniu pan W. zaoferował mi swojego służbowego Jeepa, czyli aptekę na kółkach, gdybym chciał zakupy zrobić. Niestety rzadko był na miejscu, więc często jeździłem do sklepu, nie do końca dorosłym, dziewczyńskim rowerem w kolorze różowym. Drugie zdarzeniem miało miejsce podczas sianokosów. Zarzuciliśmy już strych tonami świeżego siana. Byłem na górzel i zacząłem zrzucać zeszłoroczne baliki, żeby mieć zapas na parę dni. Starsza pani wybiegła z domu, stanęła na dole, żeby przerwać niezrozumiały dla niej i zapewne niecny proceder i rozdarła się „Co pan robi, właściwie ?!!!” Odpowiedź nie była zbyt gramatyczna, ale myślę, że zrozumiała „Ja robię, siano, na dół”. Z pełną świadomością i premedytacją, spojrzałem na panią z góry, wychyliłem się w jej kierunku, przyszpiliłem do ziemi pytającym, bezczelnym, drwiącym spojrzeniem, połączonym z ironicznym uśmieszkiem i czekałem. Chwilę trwało, zanim dotarło. „To jest stare siano?” spytała, jakoś tak nagle spokojnie i cicho. „Taaak” odparłem, wciąż bezczelnie gapiąc się w oczy. Panią trząchnęło, zamamrotała coś pod nosem, machnęła ręką, ruszyła energicznie ale nie w tą stronę, zawróciła więc, znowu machnęła ręką i przykurczona poszszła! do domu. Jeżeli ktoś przez moment pomyślał, że zrobiło mi się żal starszej pani, to jest w ogromnym błędzie. Bo być może złym człowieekiem jestem, ale miałem dziką satysfakcję.
To, że moje relacje ze starszą panią uległy znacznemu pogorszeniu nie martwiło mnie zbytnio. Z panem W. łączyła nas, ośmielę się stwierdzić, wątła nić sympatii. Natomiast z panią W. pozostawaliśmy w poprawnych stosunkach dyplomatycznych. Praca z końmi posuwała się, początkowo wcale, bo nie było skrawka suchego lądu, ale jak tylko podłoże zostało ogarnięte, ruszyła z kopyta. Co jest oczywiście pojęciem względnym. Pan zgadzał się ze mną, że konie potrzebują odnaleźć własną równowagę, odnaleźć właściwy rytm, rozluźnić się, wzmocnić mięśnie, nauczyć się poruszać na lonży, respektować człowieka i stopniowo zapoznać z siodłem, ciężarem jeźdźca i co tam jeszcze. Pani W. również się z tym zgadzała. Tylko co dla kogo oznaczają poszczególne elementy tej układanki, to już inna sprawa, jak okazało się wkrótce. Pani przez długi czas nie zaszczyciła swoją obecnością żadnego treningu. Komentowała tylko to, co jej małżonek przekazywał. Komentowała pozytywnie i wymawiając się brakiem czasu, obiecywała, że niedługo na pewno się zjawi. Zanim zaczęły się te wszystkie treningi, zgadzaliśmy się na tyle odnośnie kierunku, metod szkolenia i celów do osiągnięcia jak i czasu na to potrzebnego, że zostałem zabrany na Equitanę. W celach rozrywkowych, szkoleniowych, ale również w celu uzupełnienia niezbędnego do trenowania przyszłych czempionów, ekwipunku. Była mowa o siodłach, trandzelkach, ochraniaczach, o wszystkim co uznam za niezbędne. Po wcześniejszym przejrzeniu zasobów sprzętowych oznajmiłem, że na dzień dzisiejszy to potrzebuję dwa porządne wędzidła i lonżę, a kupowanie siodła bez konia to tak trochę nie bardzo. Pan przyznał mi rację. Podczas podróży żartobliwie spytał Svenję, czy mama przekazała jej listę zakupów. Svenja miała ją w głowie. Kantarek dla kucyka, do tego pasujący uwiąz, jakieś szczotki, grzebyczki i siodło pasujące na wszyskie konie. No tośmy się obśmiali. Equitana jak Equitana. Targi. Wszystko dla konia i jeźdźca. Chociaż to co dla konia, to też dla jeźdźca, dla jego lepszego samopoczucia i utwierdzenia się, w jakże często mylnym przekonaniu, że ja to mojego zwierza kocham najbardziej na świecie i to wszystko z tej miłości kupuję. I tu ciekawostka, najczęściej widzianym w rękach miłośników koni przedmiotem był bat. Długi, krótki, do lonżowania, z klapką na muchy, różowy, biały, czarny czy sraczkowaty, z diamencikami lub bez, żelową rączką, czy złotym oplotem. Tanie, drogie, z inicjałami, wykonane z materiałów wykorzystywanych przy podboju kosmosu, albo z ordynarnego, chińskiego plastiku czy innego gówna czy włókna. „Wybierać, przebierać, tu się handluję, odejdź gówniarzu bo Cię opluję ”. No oczywiście, że bata nie można schować do kieszeni, czy do torby. Bo już takie ostrogi to można. Albo ostre kiełzno. Ja nie mam nic przeciwko ostrogom, tylko szlag mnie trafia, jak widzę kogoś, kto co chwilę odnosi jeździecki sukces tzn. nie spada na każdym zakręcie, a instruktorka stwierdziła, że koń jest leniwy, bo nie odpowiada, na co krok dźgającą go łydkę i nie reaguje na ujeżdżeniowy bat z żelowym uchwytem, pokryty imitacją skóry wyliniałego węża w kolorze lila róż ( no dupą ). Oprócz ogromnej ilości towarów, można również na targach obejrzeć różnego rodzaju pokazy. Pokazy odbywają się na mniejszych, lub większych arenach. Dla asów zarezerwowana jest arena główna, czyli duża ujeżdżalnia z trybunami i lożami dla vip-ów. Tamże to miała w tym dniu pokaz Meredith Michaels-Beerbaum, której towarzyszył małżonek. Pora roku była chłodna. I całe szczęście, bo Meredith ubrana była w grube ciuchy i dzięki temu lepiej ją było widać. Bo to kura taka mała jest. Prowadziła trening skokowy dwójce utalentowanych zapewne, juniorów, czy też młodych jeźdźców. Chłopak ogarnięty. Dziewczynę natomiast świerzbiały, a być może nawet świerzbiły łapy, żeby konik był zganaszowany. Meredith tłumaczyła, jak powinien wyglądać najazd. Wszelkie regulacje wcześniej, przez zakręt przeprowadzić konia, zachowując tempo, energię, nie kombinować, nie przeszkadzać, prowadzić. Ale dziewczę w zakręcie zaczęło poprawiać ustawienie głowy wierzchowca, wybijając go z rytmu. Trenerka przerwała ten najazd i jeszcze raz wytłumaczyła, jak jechać czy też być na koniu. Jakoś tak ciepło mi się zrobiło na duszy, znałem to, pamiętałem treningi na których słyszałem to samo. Pomyślałem, że być może, w przebraniu, (niewykluczone, że za kurę) brała udział w jednym ze szkoleń z Mickunasem.
„Fajnie było, szwagier rzygał” jak odpowiedział pewien gościu na pytanie „No i jak było na weselu ?”. Było fajnie, ale trzeba było wracać, do wideł gnoju i odpowiedzialnej pracy, czyli szkolenia przyszłych czempionów. Pani W. wielokrotnie podkreślała, że tak doborowej stawki przyszłościowych koni z potencjałem, koni na świat, nigdy nie miała. I tu samo nasuwało się pytanie ”Jezusmaria! To jak wyglądały te poprzednie ?!".
Cdn.
Całe to przyszłościowe towarzystwo było nieogarnięte. Ogarnianie przebiegało systematycznie i w zasadzie bezproblemowo. Raz tylko pani W. okazała swoje niezadowolenie z faktu, że jej własne rodzone konie uciekają od niej. Był to czas, kiedy zapewniałem przyszłym czempionom codzienną dawkę ruchu, ganiając je po pastwiskach, czy jak to nazwać, na których spędzały sporo czasu. Wtedy niektóre z nich reagowały na pojawienie się człowieka inaczej niż oczekiwała pani W. Część już kumała, że jak się gapią na mnie, albo nieśmiało lezą w moim kierunku to nie muszą biegać. Niektóre przychodziły chętnie i nawet przez jakiś czas, tu użyję mistycznego słowa, podążały za mną. Pani W. która wabiła konie przy pomocy smakołyków, wyciągniętej ręki, przymilnego głosu i głupkowatej miny, nie mogła pojąć dlaczego to nagle działa mniej niż zwykle, albo nie działa wcale, czyli często tak jak zwykle. W sumie nigdy tak naprawdę nie działało, bo konie najchętniej przychodziły do pańci kiedy miały iść do stajni na wyżerkę. Dopiero jak na jej oczach pogoniłem jednego nie zdecydowanego jeszcze delikwenta i nieusłuchany zwierz zrobił duże koło pełnym galopem, po czym zatrzymał się stając w moim kierunku i bacznie mnie obserwował, jak chodzę w lewo i w prawo, a następnie ruszył nieśmiało do mnie, zaczęła sprawiać wrażenie, że coś tam rozumie. Sprawianie wrażenia, że coś tam rozumie, nie było jej najmocniejszą stroną. Dziadek nie robił takich rzeczy, więc było to nie do zaakceptowania. Stawka czempionów chodziła już całkiem przyzwoicie na lonży, również z siodłem, poznały już wędzidło. Wsiadałem już na nie, ale jeszcze nie jeździłem. Miały stać i się nudzić. Kiedy zaczynałem pierwsze kroki pod siodłem (tzn. koń był pod siodłem w sensie) zaczęły się schody, bo zbliżał się termin przyjazdu Ani. Oczywiście było wcześniej ustalone, że dojedzie do mnie Ania i przywiezie psa Kiarę oraz koty nasze domowe. Nagle pani zaczęło się spieszyć. Nagle praca z końmi posuwała się za wolno. Nagle pojawił się problem, że nie chodzą na wypinaczach. Nagle zesrała się bida.
Ania przyjechała, na szczęście bez zwierząt. Mniej więcej w tym samym czasie pojawił się w stajni, mój, jak się wkrótce okazało, następca. Specjalista. W polsce pracował w stajni prowadzonej przez dwóch wybitnych specjalistów. Jeden specjalista był rodzimy, a drugi importowany z Austrii. Z tego co opowiadał to konie w owej stajni nie miały łatwo. Sporo wzorców przywiózł ze sobą. Zasady jazdy i postępowania z końmi były proste. Tak proste, że w zestawieniu z nimi cep i jego budowa zajmowały poczesne miejsce w kategorii „ Skomplikowane urządzenia mechaniczne ” razem z kijem od szczotki, warzęchą i kijanką. Kijanką do prania. Czy też młotem. Dużo by opowiadać, ale w sumie nie ma o czym. Coś tam próbowałem tłumaczyć, coś pokazałem, ale mimo, że to działało, mój następca nie czuł potrzeby czegokolwiek zmieniać w swoim „sposobie pracy” z końmi. On miał swoje sprawdzone „ sposoby”. Albo koń coś tam robi, albo wpierdol. Jeżeli mimo wielokrotnych prób perswazji dalej nie robi to znaczy, że jest tępy, głupi, uparty, łach, śmieć, nie nadaje się, szkoda czasu. Proces zwany niezbyt fortunnie zajeżdżaniem koni to był dla niego ten moment, kiedy wsiada się na konia trzymanego przez pomocnika/ków, po czym odbywa się rodeo. Dzielny jeździec trzyma się kurczowo nogami i wisi na wodzach. Jak kończy się brykanie, koń jest zajeżdżony, a jeździec kolejny raz zostaje bohaterem. Ostatnie zajeżdżanie przed przyjazdem do Niemiec skończyło się wywrotką z koniem. Z dumą nosił pas usztywniający żebra i opowiadał o całym zajściu. Kilka dni po przybyciu zmiennika znalazłem, elegancko zapakowane w ładną kopertę i ułożone z klasą na wycieraczce, wypowiedzenie. Dyscyplinarne. Okazało się również, że zginęło nowe ogłowie i wędzidło na dodatek. Wędzidło znalazłem pod kartonem w takiej graciarni koło pralni. Widoczne przeciąg. Pan W. minę miał zakłopotaną, jak mu o tym powiedziałem i stwierdził, że tranzelka też na pewno gdzieś jest. Być może nie do końca sprawiedliwie, ale w przypływie emocji pomyślałem sobie wtedy o państwie W. wraz z przydatkami „bezczelne niemieckie chamy“. W sumie jeszcze około miesiąca mieszkałem na posesji państwa W., bo mimo dyscyplinarki nie dałem się wyrzucić na zbity pysk za bramę, (niemiecki sąd stwierdził, że wypowiedzenie było bezpodstawne i obowiązywał mnie normalny okres wypowiedzenia) pracując ramię w ramię z fachowcem z Polski. O dziwo zaczął widzieć jakiś sens w tym co robię. Do tego stopnia, że próbował nawet namówić właścicieli stajni, żebyśmy we dwójkę zajmowali się końmi. Dla mnie było już pozamiatane. Zanim znalazłem nowe miejsce mieszkaliśmy u Ellen Freudenstein, która znając całą sytuację bez wahania zaproponowała gościnę. Było sympatycznie, ale nie chcieliśmy nadużywać. Zdecydowany byłem zaczepić się gdziekolwiek, a później na spokojnie rozejrzeć za kolejnym, po właśnie opuszczonym, „miejscem marzeń ”. Pośpiech często bywa złym doradcą, ale z drugiej strony szybkie decyzje czasami okazują się strzałem w dziesiątkę. No chyba, że gramy w te lotki takie, darta w sensie, to tam we sierodku jest pięćdziesiąt. Zaczęły się poszukiwania.
Z tą pracą u Niemca to jest tak. Praca w stajni jest jedną z najgorzej płatnych. Bo nawet jeżeli czas pracy jest ustalony, to często na skutek przeróżnych okoliczności, wydłuża się w nieskończoność. Nie jest to regułą, ale nadgodziny przeważnie nie są płacone, czy wręcz niedopuszczane do świadomości pracodawcy, one nie istnieją. Żelaznymi argumentami przeciwko ich istnieniu jest nasza nieudolność, powolność, znikanie na całe godziny w toalecie, rozpoczynanie pracy punktualnie zamiast np. pół godziny wcześniej „to wtedy się wyrobisz”. Spóźnienie pięć minut obliguję do pracy dłuższej o dowolną wielokrotność tegoż spóźnienia, bo inaczej nie ma szans na wykonanie całej roboty. Oczekiwania są proste i zrozumiałe, robić dużo, szybko i porządnie za najczęściej gówniane pieniądze. Jest w Niemczech stajnia, gdzie dwóch Polaków sprząta codziennie 80 boksów, wy i sprowadza konie na padoki, dba o porządek w obejściu. Pracują trzy miesiące na czarno. W trzecim miesiącu wydajność spada, następuje więc wymiana zawodników. Machanie widłami nie wymaga specjalnego wykształcenia, bogatego wnętrza, czy też wybitnej inteligencji ruchowej, ale często oprócz umiejętności obsługiwania wideł, miotły czy łopaty, pracodawca oczekuję „odrobinę" więcej. Ogłoszenia o pracę często zawierają taki zakres obowiązków i wymaganych umiejętności, że tylko nadczłowiek, czyli niemiecki „ übermensch” mógłby podjąć takie wyzwanie. Taki np. bereiter, czyli zawodowy „ jeżdżacz”. Najlepiej żeby był/była młody, uzdolniony, miał wyczucie, wieloletnie doświadczenie, zajeżdżał młode konie, był otrzaskany na zawodach, posiadał prawo jazdy na osobówkę, ciężarówkę, przyczepę, traktor, śmigłowiec i mały samolot. Do tego pełna dyspozycyjność, dyżury w stajni w niedzielę, pomoc przy obrządku i sprzątaniu podwórka, luzakowanie na zawodach, przygotowywanie koni do jazdy miejscowemu „miszczowi”, lonżowanie koni, równanie placu, w wolnych chwilach udzielanie lekcji na koniach szkółkowych, jeżeli takowe w danej stajni występują. No i oczywiście miły w stosunku do ludzi, przyjazny dla koni i środowiska naturalnego. Często jeżdżenie schodzi na plan drugi, rozszerza się za to niepostrzeżenie zakres obowiązków innych. Stajenny, opiekun koni, luzak, czy inny parobek albo knecht, ma przejebane od początku. Najlepiej jak ma wykształcenie typu hodowca koni, ze specjalnością jazda konna, ale nie koniecznie, jest młody, zdrowy, ma wieloletnie doświadczenie w pracy z młodymi końmi, ogierami, klaczami oraz końmi pensjonatowymi. Mile widziane prawo jazdy na traktor, ciężarówkę, buldożer, walec, ścigacz i paralotnię. Oczekiwane uzdolnienia manualne w celu dokonania drobnych napraw i prac konserwatorskich. Jeżeli się okazuje, że stajenny w ocenie właściciela umie lonżować lub jeździć w miarę poprawnie, to niejako w nagrodę czasami lonżuje albo nawet dosiada super konie. Bo wszystkie konie danego ich posiadacza są super. Mają świetny ruch, a jak nie, to chociaż pochodzenie, a jak nie to nieograniczone możliwości, albo są pięknie umaszczone, albo są miłe, albo mają charakter i gryzą obcych, albo nielubią mężczyzn, albo perfekcyjnie stoją przy kuciu itd.itp. Trzymanie lonży, która jest przypięta do wędzidła trzymanego przez konia, zasznurowanym, martwym pyskiem, do tego obowiązkowo wypinacze i ganianie pacjenta w lewo w prawo, stęp, kłus galop, nie jest umiejętnością osiąganą tylko przez nielicznych. Podobnie z jazdą na czarnej wodzy lub wypinaczach. Żadne czary, to potrafi średniorozgarnięty jeździecki głupek, obojętnie, polski czy niemiecki, może być nawet z Mozambiku. Złapać za zaciśniętą mordę i do przodu. Traktowanie pracy z końmi, które nie mają prawa nawet pierdnąć, jako nagrody, jest mocnym nadużyciem. Oczywiście, że można im odrobinę ulżyć, zwłaszcza jak szefostwo nie patrzy. Ale kiedy pracodawca przyłapie takiego miłośnika koni na pracy niezgodnej z wytycznymi to może się skończyć sielanka i zostaje grzebanie w gnoju. No i oczywiście proces poszukiwania młodego zdolnego z wieloletnim doświadczeniem ble ble zaczyna się od początku. Jest sporo stajni, które latami całymi szukają i nie mogą znaleźć tego jedynego super pracownika. Jak się przyjrzeć ogłoszeniom o pracę przy koniach np. na Gigajob, to przypomina to karuzelę. Pracodawcy, na podobieństwo strojnych, kiczowatych koników ze złotymi kopytkami, bogatym rzędem i pawimi piórami zatkniętymi gdzieś, kręcą się parę razy w kółko z nieświadomym początkowo, kolejnym, pasażerem na grzbiecie. Pasażer, najpierw zachwycony, szybko odkrywa, że całe to nadęcie, cały ten blichtr, to mydlenie oczu. Wszystkie świecące ozdoby, sztuczny koń zastygły w nieprawdziwej, nienaturalnej fazie ruchu, fakt, że jest to tylko sprzęt służący rozrywce i robieniu pieniędzy i wirowanie w rytm jarmarcznej muzyki uruchamia z czasem odruch potocznie zwany wabieniem pawia. W świecie rzeczywistym ozdoby zastąpione są wyświechtanymi hasłami typu: klasyczne ujeżdżenie, dobro konia, zaufanie, skala wyszkolenia, jeździectwo naturalne, itp. itd. Natomiast wirowanie zastąpione jest trzymaniem za pysk, często przy pomocy wymyślnych urządzeń, wbijaniem ostróg w końskie boki i wspomaganiem chemią. Odpustowa muzyka to aplauz nieświadomych gapiów, często będących domorosłymi mistrzami o świadomości i wyczuciu jeździeckim na poziomie szczeżui, oraz pełna akceptacja, wszechobecnego chłamu, ze strony niedouczonych, czy też, pomimo wiedzy, widzących inaczej albo/i podatnych na sugestie sponsorów wyznaczających trendy w przemyśle końskim, sędziów. W świecie rzeczywistym tylko koń jest prawdziwy.
Stron: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12