Raz zrobiło mi się gorąco, kiedy małe niemieckie dziecko postanowiło sprawdzić, czy latawiec nie jest wadliwy. Może i był, bo nie wzleciał w przestworza, tylko rzucił się z boku pod konie, które oczywiście odskoczyły w drugą stronę, gdzie akurat maszerowała nieśpiesznie, przy pomocy balkonika, pani, która z racji wieku mogła należeć za młodu do organizacji „cośtamjugend”, a być może nosiła również jedzenie do lasu niemieckim partyzantom (ale tym dobrym… z NRD).
Odskok i zaprzęg przemaszerował pół metra od pani, znieruchomiałej nagle, jakby baterie jej się skończyły, taki zajączek Duracel. Ofiar nie było, pomknąłem więc dalej niespiesznym stępem z miną pt. „luzik, wszystko pod kontrolą”. Ha ha, teraz to się śmieję, ale wtedy w środku byłem jak galareta.
Drugi raz uczucia gorąca, w tym wypadku zwielokrotnionego przez strach, świadomość siły konia i mizerności ludzkiego ciała, doznałem, kiedy Votan strzelił zadem w moim kierunku. Pisząc to teraz musiałem na chwilę przerwać, żeby opanować drżenie rąk. Głupota, bezmyślność, zbytnia pewność siebie, brak pokory i takie tam różne. Strzał ostrzegawczy w plecy usłyszałem, na szczęście nie doszedł do celu, ale niesie echem do dzisiaj. Kolejna lekcja pokory. Nie uczłowieczajcie koni !!! Koń to koń. To tylko koń i aż koń (w tym momencie wstałem i złożyłem głęboki ukłon nie strzelając jednak obcasami, gdyż w porę uświadomiłem sobie, że jestem w klapkach). Perfekcyjnie skonstruowana maszyna do uciekania. Może uciec to spieprza, jeżeli jego końskie „rozumowanie” uzna, że ucieczka jest niemożliwa, broni się, lub czasami włącza program samozniszczenia. Nie analizuje, nie kalkuluje, reaguje. Tak w dużym uproszczeniu.
Votan strzelił zadem, bo go złapałem za ogon w celu, jak mi się wydawało, uspokojenia i odwrócenia uwagi od jednego ze strasznych miejsc. No to k... odwróciłem! „Strasznych miejsc” miał kilka. Wiadomo, wszystkie podjazdy nawet pod niewielkie wzniesienie, oraz parę takich, gdzie kiedyś musiało się wydarzyć coś niezbyt miłego. Oczywiście chwyt za ogon to nie była jakaś spontaniczna akcja pt. „Cię teraz zaskoczę”. To było już wcześniej przerabiane w boksie, na pastwisku, czy też w zbudowanym w pocie czoła, nazwę to dumnie: roundpenie.
Ogon, który początkowo był nie do wzięcia i przy odrobinie wprawy można byłoby go używać, jako dziadka do orzechów, nawet kokosowych, z czasem stał się przyjazny. Mogłem go wyginać, podnosić, głaskać, liczyć kręgi, czy też, stojąc za zadem, pociągać delikatnie na tyle jednak mocno, że właściciel tegoż ogona kiwał się cały do przodu i w tył. W trakcie tych zabiegów Votan najczęściej opuszczał szyję i stał sobie po prostu. Podczas jazdy w zaprzęgu oprócz różnych „whoa”, „uuuuuuuuu”, „łooooołłłłłł”, „doooobrrrrrryyyy kooooońńńń”, „Voooootannnn” itp. było również głaskanie po zadzie, łapanie za ogon.
Po tym „strzale” jeszcze bardziej zacząłem się wsłuchiwać w to co konie do mnie mówią. Biedny Votan krzyczał wtedy do mnie: „nie teraz stary, weź te łapy, w dupie mam Twoje głaskanie, tu jest strasznie, muszę uciekać, a kto Ty jesteś? jeden z nich, pamiętam doskonale co tu się wydarzyło, spadam stąd za wszelką cenę, sorry muszę i nic mnie nie zatrzyma!!!!”. Przeoczyłem moment, kiedy trzeba było nie robić nic, tylko być i już. Przedobrzyłem po prostu. Często nie robiąc nic więcej można osiągnąć, niż wykonując coś zbędnego, co dosyć dobitnie i obrazowo tłumaczył w jednym z wcześniejszych postów pan trener Wojciech Mickunas.
Strzał Votana wygiął metalową rurkę, którą dobrze widać na zdjęciach prezentujących ekskluzywny hamulec ręczno-nożny. Przykręciłem do niej czym predzej grubą sklejkę, skleję powiedziałbym nawet.
Wykorzystując pięciokilowy młot przeprowadziłem symulację kopnięcia zadnią nogą konia. Mimo, że zamach był spory i oprócz złamania sklejki chciałem (za jednym zamachem) wyrzucić z siebie złość na moją głupotę, strach przed ponownym kopnięciem i usunąć, częściowo chociaż, podstępnie gromadzącą się gdzieś tam w środku w człowieku „niezbyt pozytywną energię”, czyli po prostu narastające wkurwienie spowodowane między innymi orką na ugorze, TO w porównaniu z końskim kopnięciem wyszło mizernie. Wóz co prawda zatrząsł się cały i miałem wrażenie, że nawet cichutko jęknął, ale tak do końca nie byłem pocieszony.
Następnego dnia, kiedy zaprzągłem Votana siadałem na kozioł z dużą dozą nieśmiałości, bałem się po prostu, usiadłem na środku i to było wszystko co się zmieniło. Starałem się nie robić nic na zapas, nic na wyrost, nic na wszelki wypadek. Pierwszy przejazd przez to „straszne miejsce” chyba bardziej stresował mnie niż konia. Był nakręcony, ale wypuścił szybko powietrze kiedy przejechaliśmy. Zatrzymałem wóz, poszedłem go głaskać i takie tam różne mizianie. Za piątym razem udało mi się zatrzymać wóz w tym miejscu, zsiąść, wygłaskać konia wrócić na kozioł i w miarę spokojnie ruszyć. Spokojnie ruszyć w wypadku Votana na tym etapie, to było pojęcie względne.
Pewien tato zapytany przez syna o teorię względności powiedział: „Synu wyobraź sobie, że wkładasz komuś palec w (orginalna wersja zawiera inną część ciała) ucho. To kto ma wtedy palec w du... w uchu?
Cdn.