11-03-2019, 07:51 PM
Lekarz okazał się Polką z urodzenia i pochodzenia. Wykształcenie również było polskie. To było fajne, bo nie groziły mi na drugi dzień zakwasy od zbytniego gestykulowania. Opowiedziałem pani, co mnie niepokoi w sposobie poruszania się fryza. Pani wysłuchała wszystkiego uważnie, obejrzała konia w ruchu, obmacała podejrzaną kończynę, powyginała na wszystkie strony i stwierdziła, że musi sprawdzić, czy nie ma przypadkiem krwi w płynie stawowym.
Każda czynność wykonywana przy użyciu rąk wymaga ich sprawności. Umiejętności posługiwania się kończynami, w tym rękoma, można ćwiczyć. W wielu dziedzinach życia jest to niezbędne, ba! konieczne nawet. Mówi się, że ktoś ma „dobrą rękę” do czegoś. Dobra, lekka ,czuła ręka u jeźdźca to jeden z warunków komunikacji z koniem. Oczywiście mam tu na myśli taki sposób porozumiewania się, który satysfakcjonuje obie strony. Sprawna ręka u chirurga, rzemieślnika, malarza, rzeźbiarza, czy wirtuoza gry na kotłach, (Ja wiem, że opowiadanie starych dowcipów grozi śmiercią, ale te kotły pojawiły się tak niespodziewanie...muszę: po koncercie w filharmonii dyrygent otrzymał list: „To nie moja sprawa, to pana orkiestra, ale facet siedzący przy tych wielkich bębnach gra tylko wtedy, kiedy pan na niego spojrzy”. Uśmiercić kogoś za stare kawały można tylko raz, bez względu na ilość opowiedzianych, zazwyczaj wbrew woli słuchaczy-ofiar, tak więc jeszcze jeden, ale związany tematycznie, a przypomniany niedawno przez trenera Mickunasa Wojciecha, który podczas naszego niedawnego spotkania odkrył niespodziewanie, że jego uczeń nie ma już lat naście, tylko prawie sześć dych na karku. Dowcip: Na ulicy wielkiego miasta nerwowo przemieszcza się jakiś osobnik, rozgląda się, czegoś szuka zapewne, ale chwilowo nie wie gdzie jest, być może musi gdzieś dotrzeć na określoną godzinę. Zaczepia przypadkowego przechodnia: Przepraszam bardzo, jak mogę się dostać do filharmonii?” „ Proszę pana! Ćwiczyć! Ćwiczyć! Ćwiczyć!”), gwarantuje wykonanie dobrej roboty. Oczywiście niektórzy posiadacze rąk mają łatwiej, bo otrzymali już na starcie, większe od innych, zdolności manualne.
Pani wet szczególnych zdolności manualnych, od natury, nie otrzymała. Prawdopodobnie nie miała zbyt wiele czasu i możliwości na ćwiczenie umiejętności posługiwania się, w tym przypadku igłą. Podczas prób pobrania przez panią płynu stawowego byłem momentami rozdarty. Nie mogłem się zdecydować kogo bardziej mi żal, pani, czy fryza. Wkłuć było kilkanaście, parę zmienionych igieł, w tym jedna zgięta. Miejsce wielokrotnych nakłuć pokryte było warstewką krwi sączącej się z uszkodzonych małych naczyń krwionośnych. Jak coś się udało zaciągnąć do strzykawki, to było to czerwone i pani sprawdzała między palcami, czy jest gęste i lepkie. Miałem nawet wrażenie, że pani rozcierając tak tą próbkę próbuje wyczuć czy ta krew tam była wcześniej, czy to z zewnątrz stawu. Jedna krwawa, wymęczona próbka została zabrana w celu wykonania analizy. Pani wet pobąkała coś o wynikach, które niebawem uzyska i powróci z nimi oraz urządzeniem do robienia zdjęć rtg.
Właścicielka fryza była już bardzo niespokojna i wszelkie według niej dziwne zachowania konia tłumaczyła gwałtownie postępującą tajemniczą chorobą. Zachowania były takie same jak wcześniej, tzn. koń ignorował panią zupełnie. Zatrzymywał się gdzie i na jak długo chciał. Wyprowadzanie z boksu czasami trwało długo, albo wprowadzanie, albo droga z boksu w pobliże siodlarni. Pani strasznie dużo wtedy gadała, co oczywiście na pupilu nie robiło żadnego wrażenia. Parę razy pokazałem, jak poprosić zwierza o zwiększoną uwagę, co skutkowało natychmiast przypływem chęci do współpracy. Nagle właścicielka, która wcześniej nie za bardzo rozróżniała, czy koń stoi czy już się porusza, stała się specjalistką w dziedzinie behawioryzmu, psychologii i biomechaniki. Ona widziała, że koń coraz bardziej cierpi, że ból staje się nie do zniesienia, że rozwija się w końskiej głowie ciężka depresja z myślami samobójczymi włącznie. Tylko, cholera, jak go wyprowadzałem na pastwisko, to nagle problemy i ból znikały, darł pełnym galopem przez całe pastwisko tam i z powrotem, brykał, tarzał się i parskał z zadowolenia.
Pani wet po kilku dniach dotarła ze zdjęciami rentgenowskimi. Diagnoza była taka, że na kości śródstopia, pod stawem skokowym są jakieś odszczepienia, rozwarstwienia czy coś takiego, sam staw był w porządku. Podobno u fryzów takie coś zdarza się częściej, niż u innych koni. Nie padło żadne rozwiązanie ostateczne, żaden wyrok: koń do uśpienia. Leczenie tak, być może operacja. Wyrok wydała właścicielka. Zapewne nie tego dnia, ale w ciągu kilku dni. Pojechała jeszcze do jakiejś kliniki, żeby się upewnić, że podejmuje słuszną decyzję. Gdybym nie znał konia i jej, mógłbym uwierzyć w to co mówiła po powrocie. Z tego co tłumaczyła to cud jakiś, że ta noga trzymała się jeszcze, bo powinna już dawno odpaść, a koń zginąć w męczarniach.
Fryz nie wrócił. Pani postanowiła ulżyć cierpieniu „ukochanego” konia. Żeby śmierć nie poszła na marne, pani za namową kogoś z kliniki postanowiła uśpić fryza tak, żeby można było wykorzystać mięso. Ten ktoś udostępnił pani również kontakt do osoby, która tak zabite konie skupuje. Mięso podobno trafiło do zoo. Właścicielka była przy tym, jak pan obsługujący, nazwijmy to pistolet, przykładał go do czoła fryza. Końcówka urządzenia musi ściśle i mocno przylegać do czaszki, inaczej w momencie strzału stalowy bolec nie zrobi z mózgu, w ułamku sekundy, miazgi. Pan odgarnął więc bujną, kruczoczarną, niedawno jeszcze powiewającą w dumnym galopie, grzywę. W tym momencie, według relacji pani, fryz spojrzał na nią z wyrzutem, że jak to jakiś obcy facet dotyka jego grzywy. Strzał, ciemność, sygnał ciągły, cisza.
Cdn.
Każda czynność wykonywana przy użyciu rąk wymaga ich sprawności. Umiejętności posługiwania się kończynami, w tym rękoma, można ćwiczyć. W wielu dziedzinach życia jest to niezbędne, ba! konieczne nawet. Mówi się, że ktoś ma „dobrą rękę” do czegoś. Dobra, lekka ,czuła ręka u jeźdźca to jeden z warunków komunikacji z koniem. Oczywiście mam tu na myśli taki sposób porozumiewania się, który satysfakcjonuje obie strony. Sprawna ręka u chirurga, rzemieślnika, malarza, rzeźbiarza, czy wirtuoza gry na kotłach, (Ja wiem, że opowiadanie starych dowcipów grozi śmiercią, ale te kotły pojawiły się tak niespodziewanie...muszę: po koncercie w filharmonii dyrygent otrzymał list: „To nie moja sprawa, to pana orkiestra, ale facet siedzący przy tych wielkich bębnach gra tylko wtedy, kiedy pan na niego spojrzy”. Uśmiercić kogoś za stare kawały można tylko raz, bez względu na ilość opowiedzianych, zazwyczaj wbrew woli słuchaczy-ofiar, tak więc jeszcze jeden, ale związany tematycznie, a przypomniany niedawno przez trenera Mickunasa Wojciecha, który podczas naszego niedawnego spotkania odkrył niespodziewanie, że jego uczeń nie ma już lat naście, tylko prawie sześć dych na karku. Dowcip: Na ulicy wielkiego miasta nerwowo przemieszcza się jakiś osobnik, rozgląda się, czegoś szuka zapewne, ale chwilowo nie wie gdzie jest, być może musi gdzieś dotrzeć na określoną godzinę. Zaczepia przypadkowego przechodnia: Przepraszam bardzo, jak mogę się dostać do filharmonii?” „ Proszę pana! Ćwiczyć! Ćwiczyć! Ćwiczyć!”), gwarantuje wykonanie dobrej roboty. Oczywiście niektórzy posiadacze rąk mają łatwiej, bo otrzymali już na starcie, większe od innych, zdolności manualne.
Pani wet szczególnych zdolności manualnych, od natury, nie otrzymała. Prawdopodobnie nie miała zbyt wiele czasu i możliwości na ćwiczenie umiejętności posługiwania się, w tym przypadku igłą. Podczas prób pobrania przez panią płynu stawowego byłem momentami rozdarty. Nie mogłem się zdecydować kogo bardziej mi żal, pani, czy fryza. Wkłuć było kilkanaście, parę zmienionych igieł, w tym jedna zgięta. Miejsce wielokrotnych nakłuć pokryte było warstewką krwi sączącej się z uszkodzonych małych naczyń krwionośnych. Jak coś się udało zaciągnąć do strzykawki, to było to czerwone i pani sprawdzała między palcami, czy jest gęste i lepkie. Miałem nawet wrażenie, że pani rozcierając tak tą próbkę próbuje wyczuć czy ta krew tam była wcześniej, czy to z zewnątrz stawu. Jedna krwawa, wymęczona próbka została zabrana w celu wykonania analizy. Pani wet pobąkała coś o wynikach, które niebawem uzyska i powróci z nimi oraz urządzeniem do robienia zdjęć rtg.
Właścicielka fryza była już bardzo niespokojna i wszelkie według niej dziwne zachowania konia tłumaczyła gwałtownie postępującą tajemniczą chorobą. Zachowania były takie same jak wcześniej, tzn. koń ignorował panią zupełnie. Zatrzymywał się gdzie i na jak długo chciał. Wyprowadzanie z boksu czasami trwało długo, albo wprowadzanie, albo droga z boksu w pobliże siodlarni. Pani strasznie dużo wtedy gadała, co oczywiście na pupilu nie robiło żadnego wrażenia. Parę razy pokazałem, jak poprosić zwierza o zwiększoną uwagę, co skutkowało natychmiast przypływem chęci do współpracy. Nagle właścicielka, która wcześniej nie za bardzo rozróżniała, czy koń stoi czy już się porusza, stała się specjalistką w dziedzinie behawioryzmu, psychologii i biomechaniki. Ona widziała, że koń coraz bardziej cierpi, że ból staje się nie do zniesienia, że rozwija się w końskiej głowie ciężka depresja z myślami samobójczymi włącznie. Tylko, cholera, jak go wyprowadzałem na pastwisko, to nagle problemy i ból znikały, darł pełnym galopem przez całe pastwisko tam i z powrotem, brykał, tarzał się i parskał z zadowolenia.
Pani wet po kilku dniach dotarła ze zdjęciami rentgenowskimi. Diagnoza była taka, że na kości śródstopia, pod stawem skokowym są jakieś odszczepienia, rozwarstwienia czy coś takiego, sam staw był w porządku. Podobno u fryzów takie coś zdarza się częściej, niż u innych koni. Nie padło żadne rozwiązanie ostateczne, żaden wyrok: koń do uśpienia. Leczenie tak, być może operacja. Wyrok wydała właścicielka. Zapewne nie tego dnia, ale w ciągu kilku dni. Pojechała jeszcze do jakiejś kliniki, żeby się upewnić, że podejmuje słuszną decyzję. Gdybym nie znał konia i jej, mógłbym uwierzyć w to co mówiła po powrocie. Z tego co tłumaczyła to cud jakiś, że ta noga trzymała się jeszcze, bo powinna już dawno odpaść, a koń zginąć w męczarniach.
Fryz nie wrócił. Pani postanowiła ulżyć cierpieniu „ukochanego” konia. Żeby śmierć nie poszła na marne, pani za namową kogoś z kliniki postanowiła uśpić fryza tak, żeby można było wykorzystać mięso. Ten ktoś udostępnił pani również kontakt do osoby, która tak zabite konie skupuje. Mięso podobno trafiło do zoo. Właścicielka była przy tym, jak pan obsługujący, nazwijmy to pistolet, przykładał go do czoła fryza. Końcówka urządzenia musi ściśle i mocno przylegać do czaszki, inaczej w momencie strzału stalowy bolec nie zrobi z mózgu, w ułamku sekundy, miazgi. Pan odgarnął więc bujną, kruczoczarną, niedawno jeszcze powiewającą w dumnym galopie, grzywę. W tym momencie, według relacji pani, fryz spojrzał na nią z wyrzutem, że jak to jakiś obcy facet dotyka jego grzywy. Strzał, ciemność, sygnał ciągły, cisza.
Cdn.