Rozumieć konie
Rozumieć konie
Mi się wydaje, że znów trzeba poruszyć kwestię tzw. podstaw. Ja, podobnie jak Ania i Ewa - na początku konia traktowałam jako hm... środek lokomocji... Tak byłam szkolona - koń wyłamie - "trzy szybkie w zad", koń ucieka od ręki - mocno do przodu dopóki nie odpuści, itd... Fakt zawsze uczono mnie, że o ów środek trzeba specjalnie dbać (od żywienia poprzez czyszczenie, pielęgnację kopyt, codzienne sprawdzanie stanu zdrowia, etc...) ale tego, że koń to jednak Ktoś nauczył mnie dopiero Domingo... Powód prosty - kiedy pojawił się nagle, z dnia na dzień - z kontuzją, grzybem, i wszelkimi problemami zdrowotnym zaniedbanego zwierzęcia, kiedy na każdą próbę spokojnego (jak mi się wówczas wydawało) czyszczenia, na próbę dotknięcia reagował atakiem - coś mi się w głowie przestawiło, że może by tak odłożyć bat, przestać "łamać konia - bo tak chcę" i ... spróbować z nim porozmawiać... W tym samym czasie wpadła mi w ręce ksiażka W. Blendingera ("Wstęp do psychologii koni"), która po dziś dzień jest moją końską Biblią... Długo trwało zanim potrafiliśmy się porozumieć, ale dopiero ten koń nauczył mnie, że właściwie koń i pies niczym się nie różnią, tyle tylko, że z koniem w łóżku trochę ciasno ;-)
Ale prawdą jest, że podstawy miałam takie, jak ogromna większość młodych jeźdźców: "heja i skopa i batem - musi się podporządkować" :oops: :oops: A Domi nie potrzebował ani "skopa" ani "batem" wystarczyło poprosić hock: wystarczyło słuchać co chce mi przekazać... Bardzo mu jestem wdzięczna za te lekcje i zawsze będzie w moim sercu najcudowniejszym koniem i najlepszym wierzchowcem jakiego kiedykolwiek dane mi bylo dosiadać...
A to przecież wszystko efekt atmosfery jaką się nasiąka w pierwszych stajniach, szczególnie jak jest się dzieckiem. Kwestia też koni na jakich się zaczyna naukę - w mojej pierwszej szkółce przeważały zmęczone i stępione na pomoce najprzeróżniejsze wagoniki, i jak "instruktor" zarządzał np. indywidualnie po ujeżdżalni to główne komendy jakie wydawał w trakcie to "no po co masz bat? batem!" albo "kopa, bat!" albo sam leciał z batem i walił konia po zadzie. Ja miałam to szczęście, że byłam dziecko stajenne i jeździłam za pracę od 8 roku życia, więc miałam przywilej jazdy na osobnej ujeżdżalni, albo niezależnie od prowadzonych zajęć, więc "instruktorzy" mieli na mnie głównie taki wpływ, że do dzisiaj pamiętam ich wrzaski i jak robili się cali czerwoni, razem z wąsami, jak ktoś odmówił kopania i walenia batem i z konia zsiadał. Za to po latach, jak już miałam swojego konia, okazało się, że w sytuacjach podbramkowych, kiedy nie wiem co robić, odruchowo staram się konia zmusić do zrobienia tego co mu każę! Raz nawet zdarzyło mi się w lesie zsiąść z mojego konia, bo za mocno chciał do przodu, i walnąć kilka razy batem! Pamiętam to do dzisiaj, bo wracaliśmy na piechotę i było mi okropnie wstyd.
W dużej stadninie, gdzie były dobrze zrobione konie, miałam fajnego trenera (miałam do niego takie zaufanie, że mogłam wszystko skoczyć jak on prowadził trening, w ogóle się nie bałam) i trenerkę, która nauczyła mnie ganaszować konia na siłę. Miałam wtedy 12 lat. Pamiętam jak prowadziła mi indywidualną jazdę, i kazała mi mocno działać wewnętrzną ręką. Ja byłam pchła, kobyła ogromna, i po godzinie takiego treningu kobyła co prawda zganaszowana, ale z otwartą mordą napierała mi na pokrwawione ręce. I wtedy na ujeżdżalnię wszedł ówczesny szef tej stadniny i podszedł do mnie i mi powiedział, tonem dobrego wujka, żebym tak nie robiła, bo konia to boli, i powiedział mi jak to powinno wyglądać. Rozpłakałam się i... znielubiłam tego Pana! Że ja tu się pocę, krwawię (czyli staram się), a on mi na koniec wszystko psuje! No i oczywiście nawyk gmerania koniowi w pysku przeniosłam 4 lata później na swojego konia. Wszyscy mnie ostrzegali, że ten koń jest nie do opanowania, więc dodatkowo jeździłam w za krótkim wytoku. Oprzytomniałam dopiero po 2 latach, kiedy moja koleżanka namówiła mnie żebym zdjęła koniowi ten wytok, i obiecała, że nic się nie stanie. Stało się - mój koń się rozluźnił, zaczął "oddychać" i opuścił głowę, a jakiś czas potem totalnie przestał ciągnąć do przodu i w końcu złapaliśmy bezpośredni fizyczny kontakt.
Za to spotkałam na zawodach owego trenera, do którego miałam takie zaufanie i ogromny sentyment. Na rozprężalni krzyczał do swojej zawodniczki, żeby kopnęła konia na wyskoku ostrogami, a koń przelatywał nad drągiem ze ciężkim stęknięciem. Zajęli 1 miejsce.
A gdyby było tak, że od początku uczyłabym się od kogoś fajnego, a treningi w stadninie może poprowadziłby mi ten "dobry wujek" i gdybym miała do kogo się zwrócić z pytaniem "co mam robić kiedy mój koń...?" kiedy już byłam właścicielką Siwego, to wszystko przecież byłoby inaczej, tym bardziej że ja byłam dobry materiał, bo nauczono mnie w domu, że zwierzęta się kocha, w zawodach nie startowałam z własnego postanowienia (oglądanie treningów skokowych od 6 roku życia odbiło mi się mocno na psychice ), swoich podopiecznych broniłam jak lwiątko (nawet doszło raz do rękoczynów z kolesiem, któremu sięgałam do kolan, bo szczypał "mojego" kuca w boksie, ciągnął mnie potem po ziemi przez pół dziedzińca, bo chciał mnie zaprowadzić do rodziców, ale złapałam się płotu )
Jak się ma wokół siebie jakieś takie dzieci, co robią takie głupoty, to bez względu na to czy na nas prychną czy zignorują, powinno się im próbować coś tam przekazać, bo może się zdarzyć, że przypomną sobie nasze słowa jak już podrosną i pukną się w czoło, że przecież mają doskonałe rozwiązanie, bo pani Basia czy Ania kiedyś mówiła, że... Można im mówić "Wiesz? Mogę ci coś zasugerować?" albo np. zapytać dziewczynkę jadącą na zgrzytającym koszmarnie koniu czy w ramach eksperymentu można odpiąć jej skośnik na 3 minuty.
A wiecie co? Zauważyłam ostatnio, że jak jestem zmęczona i wsiadam na konia w trybie rutynowym, to mi dużo odruchów wraca. W sensie, że jak jazda przestaje być procesem intelektualnym, a staje się takim somnambulicznym, to mi się budzą takie jakieś odruchy z przeszłości i mimo, że ich nie realizuję (powstrzymuję się od zrealizowania) to czuję, że je mam gdzieś z tyłu głowy.
Wychodzę ze stajni angielskiej i chcę wprowadzić Frajdę do stajni zwykłej, wyczyścić, osiodłać pojeździć. Koń staje przed wejściem, patrzy na coś tam, to na mnie. Mam długą linkę 4 m, daję ciut swobody. Kobyłka odchodzi 2 kroki, patrzy wymownie. Już wiem dobrze o co jej chodzi. Nawet nie pytam, bo po co tak po ludzku. Przecież nie odpowie :oops: Wkładam kluczyk od furtki do kieszeni.
Kocham taką rozmowę bez słów.
Za to patrzymy sobie w oczy.