Orka na ugorze!
Orka na ugorze!
Są oczywiście miejsca, gdzie wszystko, albo prawie wszystko jest w porządku. W porządku, jeżeli chodzi o traktowanie koni i ludzi. Trudno powiedzieć, czy tych miejsc jest coraz więcej. Na pewno zmienia się świadomość. To z kolei prowadzi do przegięcia w drugą stronę. Nadopiekuńczość będąca wynikiem uczłowieczania to w dzisiejszych czasach plaga. Derki, dereczki, cudowne pasze, suplementy, nowinki sprzętowe, czarodziejskie szczotki, maści, spraye, wcierki itd. Wszystko to dla... ludzi. Konie naprawdę nie mają aż tak wygórowanych wymagań. Niestety rozwija się jakiś nurt, odłam miłośników zwierząt, w tym koni, którego zwolennicy, a w niektórych przypadkach śmiało można powiedzieć wyznawcy uważają, że sport jeździecki to znęcanie się nad zwierzętami. Nie rozpatruję tu wypaczonych metod treningowych opartych na przemocy, bólu, strachu, to jest nagminne i nie podlega dyskusji. Uważam, że można doprowadzić konia do wyczynu na najwyższym poziomie bez robienia mu spustoszenia w głowie i rujnowania zdrowia. Można wyhodować i wyszkolić czempiona pozwalając mu nadal pozostać koniem, w pełnym tego słowa znaczeniu.
Można, ale ilu jeźdźców z czołówki światowej, z czołówki dowolnego kraju, ze szpicy lokalnych matadorów i miejscowych miszczów skupionych w okręgu miejscowości Zadupie Wielkie, tak naprawdę to robi? Niewielu, ale na szczęście są.
Pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia zawitał do Drzonkowa pan Krzysztof Koziarowski. O ile pamiętam to osobiście przywiózł z Niemiec oprócz potwierdzenia prawidłowych i zgodnych z naturą konia metod treningowych, dane statystyczne. Dane statystyczne mówiły, że na tysiąc koni sportowych, które rozpoczęły trening, w krótkim czasie osiemset jest zakwalifikowane jako odpad. Odpad bo z głową coś nie tak, bo nie tak skacze, bo nie ma zadatków na mistrza, bo jak nie rokuje to szkoda spodni. Każdy jeden odpad postawiony wtedy na drzonkowskiej ujeżdżalni spowodowałby u obserwatorów wzrost ciśnienia, powiększenie oczu do granic możliwości, opadnięcie szczęki i wewnętrzną deklarację będącą połączeniem żądzy z obłędem, w stylu „Kurwa, chcę go jeździć !!!”. Odpady kończą różnie. Jako pokarm dla lwów, dodatek do pasz, jako matki, albo w wyczynowej rekreacji, pod amatorami z zacięciem sportowym, albo przechodzą przez kolejne ręce zawodowców, albo trafiają do kogoś kto ma cierpliwość, czas i umiejętności i wtedy okazuje się, że koń może, chce i potrafi. Tu jako przykład koń Hello Max. Nie wiem jak był jeżdżony. Wykupiony ze szkółki w wieku, w którym sporo sportowych talentów kończy karierę, w 2013 pod Gilbertem Tillmannem wygrał, mając lat dziewiętnaście, Derby w Hamburgu. Podobne historie zdarzają się wcale nie tak rzadko, są również historie koni uratowanych z rzeźni. Nie wszystkie jednak mają szczęście.
Do stajni opodal Marburga trafił swego czasu kolejny, jak domniemywałem, pacjent. Nie pamiętam jak się nazywał, może to i lepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że nie zapomnę go nigdy. Piękny, sześcioletni wałach, kasztan. Bystre oko, kształtna głowa, nogi sprawiające wrażenie odlanych ze stali. Poprawnie zbudowany, chociaż trochę za dużo tłuszczu mogło wskazywać na brak właściwego treningu, albo miękkie serce właściciela. Raczej to pierwsze, bo jak na sześciolatka to mógłby być bardziej napakowany. W nowym miejscu nie okazywał oznak paniki, bardziej sprawiał wrażenie ciekawskiego. Ale to mogła być moja, ludzka, błędna interpretacja. Obok boksu stała stara poniemiecka szafa. Pościągał z niej wszystkie klamoty, otworzył i zrobił remanent w środku. Nie bał się ludzi, w tym mnie, sprawiał raczej wrażenie bezczelnego, pewnego siebie gościa. Oglądając go w boksie udzieliłem bezpłatnie kilka lekcji dobrego wychowania, głównie przy pomocy pstryczka w nos. Nogi dawał, ustępował, nie gryzł, nie straszył, ciekawił się. Bardzo pozytywnie go odebrałem. Obejrzałem pobieżnie, próbując znaleźć powód dla którego tu przybył. Nic nie znalazłem. Może znalazł to rentgen, USG, albo coś ujawniły wyniki krwi, może przyjechał na badania, a może ktoś ma go stąd odebrać. Pewnie jakaś pierdoła, pomyślałem. Jak tylko pojawił się pan W. spytałem ile nowy ma dostawać jeść. Trochę siana, usłyszałem. Spytałem, czy jakieś problemy z brzuchem, kolka może. Na co pan, żeby się za dużo nie rozwodzić odparł „Nie, do uśpienia“. Zatkało mnie, pierwsza myśl, złośliwy nieuleczalny rak, guz mózgu, coś co nie daje żadnych szans i postępuje błyskawicznie. Otóż nie. Właściciel postanowił uśpić konia, bo stwierdził, że jest niebezpieczny. Niebezpieczny pod siodłem, prędzej czy później odmawiał współpracy i zrzucał każdego. Zacząłem dopytywać co i jak. Koń był skokowy. Miał potencjał, wszystko szło dobrze, aż któregoś dnia zaczęło się psuć. Najpierw była próba sprzedaży, ale go zwrócono. Zaczęli się pojawiać kolejni fachowcy. Poprawy nie było. Powstała opcja darowizny. Nie rozumiałem wszystkiego dokładnie, ale jak tylko usłyszałem „do podarowania” prawie rzuciłem się na pana, że ja go biorę, że jak nie ja, to znajdę mu miejsce. Nie, nie, stwierdził pan, to już nieaktualne. Taka próba była, ale nowy właściciel, jak już był w gipsie to zwrócił konia. No to zacząłem dopytywać, o fachowców co próbowali. Fachowcy według pana byli z najwyższej półki, mieli osiągnięcia, wyniki i długoletnie doświadczenie. Jedna pani-fachowiec to ponad trzydzieści lat zajmowała się młodymi i trudnymi końmi. „I co, nie nauczyła się, za wiele ?” pomyślałem. Ile z nich trafiło do rzeźni, nie wiadomo. A może coś go bolało, zacząłem z innej beczki. Nie wiem po co zacząłem, chyba, że jak coś odkryję to da się to wszystko odkręcić. Nie bolało. No to wsiadłem na fachowców. Stwierdziłem, że każdy kolejny chciał pokazać jaki jest dobry, że nie da się w ciągu jednej jazdy pozbyć nawyków utrwalanych latami, że być może nie da się tego odkręcić, ale warto spróbować, że cała sztuka to nie doprowadzić do konfrontacji, do brykania, stawania dęba, czy co tam jeszcze. Prosiłem o kontakt z właścicielem, prosiłem o szansę, że przez miesiąc będę dojeżdżał i spróbuję coś zrobić... Staliśmy na placu, pan słuchał, co jakiś czas kręcił głową, że „nie“, że „za późno”, że właściciel już nie chce próbować. Ja kątem oka widziałem pięknego zdrowego konia, nieświadomego wydanego wyroku. Nie uczłowieczajmy. Konie nie planują, nie wybiegają w odległą przyszłość, nie myślą abstrakcyjnie, działają instyktownie. Tak sobie to tłumaczę, ale sam nie do końca się z tym zgadzam. Prośby nie działały. Spytałem o przepisy, o ochronę zwierząt, o znęcanie się nad zwierzętami, o to kto decyduje, że koń jest do uśpienia. Jaki będzie podany powód uśmiercenia? Dlaczego jak paru idiotów nie daje sobie rady, to jest to zawsze wina konia? „A pan panie W. nie ma nic do powiedzenia, pan jeździec, hodowca, lekarz weterynarii? ”. Pan nie miał nic do powiedzenia. Jeszcze raz poprosiłem, żeby skontaktował się z właścicielem i przedstawił moją propozycję, że to już nie gra żadnej roli, kiedy, a jak się nie uda to i tak uwolnię go od problemu. Powiedział, że spróbuje. Kasztana karmiłem jeszcze wieczorem i na drugi dzień rano, dałem mu normalną porcję siana trochę owsa, poprawiłem ściółkę, pogadałem do niego, pogłaskałem. Ze ściśniętym, nie do końca, bo ciągle jeszcze wierzyłem, gardłem, poszedłem szkolić obiecującą młodzież, najlepiej jak potrafię, żeby w przyszłości nie stwarzały problemów. Myślenie naiwne, ale chociaż tyle.
Kiedy wróciłem do stajni, leżała na placu, trochę z boku, wybrzuszona plandeka. Najpierw pomyślałem, że to jakaś pasza zabezpieczona przed deszczem. To nie była pasza. Dopiero z bliska zauważyłem wystające, spod za krótkiej płachty, tylne kopyta a z drugiej strony rozchylony pysk z którego wysunął się zwiotczały język. Martwy kasztan leżał tak do następnego dnia, bo jebany niemiecki „ Bacutil”, czy co tam te głąby mają, nie zdążył go odebrać.
Użyte określenie „głąby” nie dotyczy ogółu, nie dotyczy całego narodu niemieckiego, tylko grupy „wybrańców”. „Wybrańcy” są na całym świecie. „Wybrańcy” występują na wielu płaszczyznach życia. Są mniej, lub bardziej liczni w zależności od tego, do jakiej grupy przynależą. Ta specyficzna kasta w dużym stopniu przyczynia się do powstawania stereotypów. Często ktoś, kto odstaje, idzie pod prąd, zaprzecza utartym, ogólnie przyjętym, ale często nielogicznym, szkodliwym, niesprawiedliwym, niefachowym, abstrakcyjnym, czy po prostu głupim poglądom, metodom, technikom, filozofiom, postrzegany jest jako odszczepieniec, dziwoląg. Oprócz prób obalania wszelkiego rodzaju pszennoburaczanych jeździeckich mitów, jak np.lonżowanie bez wypinaczy jest bez sensu, opuszczenie głowy i szyi przez konia będącego w ruchu nadmiernie obciąża przód i prowadzi do kalectwa, zasznurowany pysk jest gwarancją kontroli itd.,itp. często zakłócam nieskomplikowane, proste do bólu pojmowanie świata stwierdzając, że nie piję. Polak nie pije !!!!!??? To nie możliwe. Ale nic ? Nawet piwka? Musisz jechać autem? Bierzesz antybiotyki? Odpowiedź od ponad dziesięciu lat jest wciąż ta sama: „Nie piję, bo jestem alkoholikiem”. Być może w tej chwili będzie jasne, szczególnie dla naszej forumowej, wielka szkoda, że już nieaktywnej, występującej pod nickiem „denus” pani psycholog, skąd we mnie tyle agresji. A może to w specyficzny sposób manifestowana bezsilność powodująca frustrację ? Tak się pocieszam. Nie mnie oceniać. Alkoholizm to był główny powód dlaczego przestałem jeździć. Dla większości alkoholik, to gościu śpiący na ławce, na budowie, przy śmietniku, czy gdziekolwiek, często mający na sobie przegląd ostatnich zagryzek w stanie wstępnie strawionym. Przerabiałem, łącznie z obsraniem po pachy. Byłem już w tzw. betoniarce. Ostatnie kilka lat dwudziestoośmioletniego „piciorysu” praktycznie nie trzeźwiałem. Wiedza na temat kolejnych faz uzależnienia i mechanizmów, które je powodują, przeciętnemu konsumentowi alkoholu do niczego potrzebna nie jest. Dlatego przeciętny konsument opiera się na stereotypach i pozostaje w przeświadczeniu, że jego to nie dotyczy. Do czasu. Niestety często jest już za późno.
Nowe, dobre, lepsze, zdrowsze, łatwiejsze, szczególnie, gdy niezrozumiałe jest nie do przyjęcia. Nowe dla „wybrańca”, bo zazwyczaj są to rzeczy stare jak świat. Kwestia zrozumienia i interpretacji. Jeżeli ktoś dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat jeździ konno i robi to nie do końca prawidłowo, a w wielu przypadkach beznadziejnie, to trudno mu się pogodzić z tym, że zmarnował kupę czasu i mimo imponującego stażu nadal jest w czarnej jeździeckiej dupie. A nie daj Boże, jeśli ma jakieś wyniki! W wypadku niepowodzeń wina zawsze leży po stronie konia. To koń nie chce czegoś zrobić, albo robi rzeczy niechciane, to koń jest leniwy albo zbyt energiczny, albo głupi, złośliwy, lubi skakać albo nie, lub przeważnie potrzebuje czarnej wodzy, wypinaczy, zasznurowanego pyska i dźgania co krok ostrogami. Jeżeli z góry wiadomo, że jeździec robi wszystko dobrze, to po co dociekać dlaczego i czy aby na pewno. Ciężko jest przełamać skostniałe schematy. Próbuję. Jest ciężko, orka prawdziwa. Co z tego, że koń zrozumie i zrobi coś czego pod właścicielem robić nie chce. Zostaje jeszcze jeździec który stojąc na ziemi patrzy na swojego odmienionego wierzchowca, puchnie początkowo z dumy, bo to przecież jego koń, stwierdza, że to w sumie łatwizna, po czym wsiada i po paru chwilach, kiedy jest okey wszystko gdzieś się ulatnia. Dlaczego? Bo gołąb narobił na ortalion, bo wodze nie takie, bo mój trener mówił, bo jak byłem/byłam na szkoleniu to coś tam, bo jak to? przecież nie ciągnę, bo on nie chce, bo ja tak nie mogę. Ulatnia i krąży w powietrzu, które jest nasycone doświadczeniem i wiedzą starych mistrzów, prawdziwych koniarzy, speców od psychologii, fizjologii i biomechaniki, wystarczy głęboko odetchnąć i otworzyć oczy. Strach przed świeżym powietrzem i ostrością widzenia jest normą. To tak, jakby jeździć w masce przeciwgazowej typu słoń. Jeździec bardziej skupia się na filtrze, czy aby na pewno dobrze działa, nie zauważając, że mu te małe okrągłe szybki zaparowały.
Wracając na ziemię. W poszukiwaniu nowego „raju" trafiłem do niewielkiej stajni pensjonatowej prowadzonej przez dwie siostry, które miały zacięcie ujeżdżeniowe. Określenie „zacięcie” bardzo tu pasuje w zestawieniu z ujeżdżeniem. Zacięcie, zapięcie, zaciągnięcie, a przede wszystkim nadęcie. Czyli bardzo powszechna „klasyczna” niemiecka szkoła ujeżdżenia. Gdyby za każdym razem, kiedy łamane są zasady klasycznego naturalnego jeździectwa ich nieżyjący już twórcy, odkrywcy i propagatorzy przewracali się w grobie, to każdy z nich miałby w zaświatach przydomek „obrotowy”, „wirnik”, „kręcioł”, „propeller”, „fryga”, czy nawet, za przeproszeniem „bąku”. Siostry, mimo zadęcia, wydawały się sympatyczne. Podczas pierwszej rozmowy, sprawy zostały postawione jasno. Nie chciałem nadużywać gościnności Ellen, pomyślałem: „szału nie ma, biere to, przeczekam, poszukam dalej”. Warunki mieszkaniowe w porównaniu z Austrią, gdzie spędziłem kiedyś kilka miesięcy, były rewelacyjne. Pokój z aneksem jadalnym, łazienka. Każde pomieszczenie z oknem. Jedno wychodziło na padok. Rano można było przez siatkę zrobić „noski noski” z koniem, który gapił się bezczelnie, jak sobie siedziałem na tym krzesełku z klapą. Siatka, wiadomo, do najbliższego boksu było jakieś trzy metry. Drugie okno wychodziło na podwórko prywatne, dwa metry obok okna stały śmietniki.
Ja przepraszam, ale muszę na krótko do tej Austrii wrócić. To było jakiś czas przed Baltrum. Tam się też działo. Kilka stron które już napisałem, wcięło. Oczywiście nie był to bunt głupiego urządzenia, tylko moje niedouczenie. Był ból i dramat. Ale działo się na tyle interesująco, że odtworzę to bez trudu. Obrazki, które pozostają na całe życie. Obrazki z udziałem asów austriackich skoków. Panowie AMB i drugi rzeźnik BB. Mistrzowie, olimpijczycy.
Siostry dresażyski były dumnymi posiadaczkami kilku koni, w tym Ashley. Kobyłka od trzech miesięcy pierdziała na pastwisku, raz, że zaczynała stawać dęba, a ostatniemu berajterowi, który próbował oszlifować jej talent skokowy, złamała nos rzucając szyją. Rzucanie szyją było ekstremalne, na skraju utraty równowagi. Podobno lubiła skakać. Tak twierdziły siostry. Siostry spytały, czy spróbowałbym nawrócić zepsute dziewczę na drogę cnoty. A jakby się udało, to mógłbym też startować na niej. Wizja była, oczy mi się zaświeciły, mimo, że jeszcze zwierza nie widziałem. No to poszedłem zobaczyć. Widok nie był przyjemny. Koń całkiem zgrabny, ładnie umaszczony, przyzwoicie zbudowany. Ale ten pysk ! W oczach strach połączony z bezradnością, ale jednocześnie jakaś zawziętość, złość. Nie było w nich rezygnacji. Ona cały czas czuwała, stała w boksie z ponapinanymi mięśniami, krzyż, szyja twarde jak skała. Człowiek nie dawał jej poczucia bezpieczeństwa, ona się go bała, człowieka w sensie. Nawet w boksie miała tak zaciśnięty pysk, że na wargach powstawały zmarszczki, w górną wargę i podbródek można było zapukać, jak w niemalowane. Beton ! Próba włożenia palca w paszczę w celu rozluźnienia, żeby chociaż przeżuła, ruszyła pyskiem, spełzła na niczym. Tak, jakby w nienaturalnie mocno zaciśniętym pysku trzymała mały kluczyk do jej serca. Nie połknęła go. Była więc szansa, że można zostać jego posiadaczem. Wcześniej „specjaliści wybrańcy" próbowali siłą rozewrzeć pysk. Skończyło się tylko na jednym złamanym nosie. Czy właściciel nosa coś przemyślał, coś do niego dotarło ? Pewnie tylko tyle, że to kolejny głupi, niebezpieczny koń. Oczyma wyobraźni zobaczyłem, jak głaszczę Ashley, ona przymyka oczy, powoli opuszcza głowę i na wyciągniętą rękę wypluwa mały drogocenny, misternie wykonany, ośliniony kluczyk.
Cdn.
http://i457.photobucket.com/albums/qq299...olbng1.jpg
Postanowiłem się wypowiedzieć, ponieważ nikt nie zabrał głosu w wątku, a z uwagi na ważkość twierdzeń czuję się w obowiązku by to zrobić ("obowiązek" rozumień tu jako nakaz wewnętrzny, a nie przymus zewnętrzny).
"Żeby niemożliwe stało się możliwe, możliwe stało się łatwe, łatwe stało się przyjemne, a przyjemne - eleganckie" (Moshe Feldenkrais) Tyle tytułem wstępu. O Feldenkraisie jeszcze napiszę. Najpierw jednak wyznanie Jacka. Budzi ono najwyższe uznanie. Jacku - to wyraz siły CHARAKTERU! Jakby co - ja tego gościa znam! :lol: A nawet byliśmy razem na rajdzie konnym! I byłem Jego świadkiem na ślubie.
Zgodnie ze staropolską receptrurą kulinarną, dobra potrawa musi mieć składniki słodkie (miód - już był wyżej), ale i kwaśne (ocet), a zatem trochę kwasu, to teraz.
Od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie braku wystarczającej komunikacji Jacka z uczniami. Oczywiście to tylko wrażenie i pozostawiam sobie prawo do błądzenia.
Co do uczniów - powiedzmy konkretnie - nauczaniu jeźdźców. Zacznijmy od tego, że jeździectwo składa się z czterech etapów: 1. nieuświadomiona niekompetencja; 2. uświadomiona niekompetencja; 3. uświadomiona kompetencja; 4. nieuświadomiona kompetencja. (op.cit. Islay Auty, Caoching w jeździectwie, Akademia Jeździecka s.c. 2013, s. 26-30). Stawiam śmiałą tezę, że jeżeli jeźdźcowi nie wychodzi, to nie działa na złość trenera. Być może jest na etapie nieuświadomionej niekompeatencji, a wymogi są z uświadomionej niekompetencji?
Na koniec trochę o metodzie Feldenkraisa. Człowiek niezwykły - trener judo, dr fizyki we Francji i twórca swojej metody - świadomego ruchu. W jeździectwie jak znalazł!
Ps. Jacku! nieustannie trzymam kciuki!
Ufafluniony kluczyk na mojej dłoni póki co był wizją odległą. Niecierpliwie czekałem na zawarcie bliższej znajomości z Ashley. Siostry też. Zaoferowały nawet swoją pomoc, gdybym chciał wsiadać. Że chyba potrzymać by chciały. Następne mądre. Używając łamanego języka niemieckiego, który i bez tego łamania jest wystarczająco po...kręcony spytałem, jaki jest sens wsiadać na konia, którego trzeba przy wsiadaniu trzymać. One nie rozumiały, one patrzyły na mnie, one były zdziwione. Ale, że co ? Że przytrzymać nie można, jak się koń wierci ? Że jak ? Że srak !!! To już po polsku pomyślałem. Oczywiście ktoś mógłby odnieść nieodparte wrażenie, że ze względu na słabą znajomość języka, czy też zagadnienia, mam problemy z komunikacją. Owszem, zdarzały się sytuacje. Kiedyś starsza siostra, właścicielka stajni zresztą, spytała mnie, jak daleko jestem z robotą. Miałem jeszcze zamieść stajnie, no to powiedziałem: „Ich muss noch ficken”. Zrobiła wielkie oczy „Co musisz zrobić ?”, na to ja, że „ficken” powtórzyłem, wykonując ruchy jakbym zamiatał. „Fegen?!” (czyli zamiatać ) spytała, powstrzymując śmiech. Ups! Znałem obydwa słowa, przejęzyczenie. Przy zamiataniu się kurzy, jak ktoś „ficken”, to nie. Owszem, ruchy się wykonuje, ale w tym drugim wypadku frykcyjne. Początkowo podczas udzielania lekcji w celu poprawienia dosiadu używałem polecenia „Fussfinger nach oben" czy też „ finger vom Fuss nach oben ”, co w moim mniemaniu oznaczało „palce od stopy do góry”. Stworzyłem nowy wyraz, dla Niemca niezrozumiały, bo oni u stóp palców nie posiadają. Oni mają u stóp „Zehen” czyli... palce stopy. Niemiec nie łączył stopy z palcami, słyszał tylko „palce do góry” i z zakłopotaniem spoglądał na swoje dłonie, że niby co ma z tymi paluchami zrobić, myśląc jednocześnie, po niemiecku oczywiście „Ja pie...lę ! Jak oni w tej Polsce jeżdżą !“. Szybko zostało to zweryfikowane. Pokazałem, o które palce mi chodzi i wszystko było jasne. Podobnie było z luźnymi wodzami. Zamiast „lockere Zügel” używałem „ lockige Zügel” czyli zlokowane (od loków) wodze. Rozluźniony, odprężony to po niemiecku „ entspannt”, ja parę razy użyłem, w celu określenia stanu w jakim się koń znajdował, będącego wynikiem m.in. zblokowanej ręki, zakleszczonego dosiadu i słabo działającego napędu, określenia „gespannt”. W zestawieniu z koniem można to było zrozumieć tak, że koń jest zaciekawiony. I całkiem możliwe, bo być może zwierz ciekawił się, kiedy zostanie bardziej wzięty za mordę, albo kiedy zacznie się ciąganie wodzami naprzemian. Albo o co chodzi z tymi dźgającymi bez opamiętania łydkami, piętami. Było tego więcej i zdarza się do dzisiaj. Z takich lepszych to ostatnio zwróciłem się do 13-letniej dziewczynki, żeby jeździła pomiędzy tymi „Fotzen”. Byłem święcie przekonany, że proszę ją o lawirowanie między kałużami (kałuża niem.: Pfütze ). Mimo, że niejedna męska szowinistyczna świnia w mig doszukałaby się podobieństw, to nie, to nawet nie ma co brnąć . Fotze to nic innego jak nasza polska rodzima p...da.
Ashley rzucała głową. (Tutaj pode mną, ale ignorujcie to, bo przecież oficjalnie jeszcze na niej nie siedziałem)
http://i457.photobucket.com/albums/qq299...8yzgf.jpeg
http://i457.photobucket.com/albums/qq299...uqpnf.jpeg
http://i457.photobucket.com/albums/qq299...lvejp.jpeg
Według właścicielki przyczyną był złamany pierwszy krąg szyjny. Mówiąc to wskazywała miejsce w okolicach kłębu. Ewentualnie uczulenie na żelazo. Były to kolejne rewelacje potwierdzające znajomość rzeczy. Chciałem puścić Ashley luzem na placu do lonżowania w celu zawarcia bliższej znajomości, ale szefowa stwierdziła, że lepiej nie, bo ona lubi skakać (Ashley w sensie) i jak nic zaraz wyskoczy. Od razu zobaczyłem Ashley która na widok przeszkód czy czegokolwiek do skakania, skacze w miejscu jak psiak czekający na rzucenie piłki. Jak się później okazało ta „chęć” to był strach przed bólem, bo w bogatej w doświadczenia, niestety negatywne, karierze konia skoczka trafiła Ashley swego czasu do jakiejś amazonki, która przy pomocy bata, ostróg i ostrego kiełzna próbowała przywrócić zaufanie do ręki człowieka ogólnie i wyperswadować bezsens wyłamywania, uciekania do przeszkody, czy rzucania głową. Podobno wszystko było na dobrej drodze i nawet jakiś parkur został pokonany. Ale ostatecznie Ashley została niepokonana i wróciła do domu. Z siostrami nie było co dyskutować. Żeby sobie zaoszczędzić wysłuchiwania mądrości, odkrywczych spostrzeżeń, sugestii i innych takich, ustaliliśmy, że spróbuję to zrobić po swojemu. Z grubsza nakreśliłem co chcę po kolei osiągnąć, jeszcze raz podziękowałem za oferowaną pomoc i niecierpliwie czekałem na mój kolejny pierwszy raz.
Cdn.
Niecierpliwie to ja sobie mogłem czekać. Niecierpliwość to coś,czego Ashley nie potrzebowała zupełnie. Niecierpliwość jeźdźca to coś, czego nie potrzebuje żaden koń. Obojętnie, polski jest on czy niemiecki. Koń w sensie.
Niecierpliwość moja, mimo,że starałem się trzymać ją krótko za mordę, podsycana spojrzeniami sporadycznych gapiów, właścicielek i innych, rosła. Rosła i wypychała mnie z pojemnego i bezpiecznego obszaru w czasoprzestrzeni, który określały hasła typu: „przepraszam, czy ktoś mógłby zatrzymać świat, będę pracował z koniem”, „mniej znaczy więcej”, „poczekaj na swojego konia”, „czas to pojęcie względne” itd., itp. Mimo, że dostałem wolną rękę i czas nie grał żadnej roli, to były to oczywiście ustalenia czysto teoretyczne. W praktyce, jak zawsze, oczekiwano efektów błyskawicznych i najlepiej spektakularnych. Coś w rodzaju cudu. Normalnie kobyła pierdziałaby na pastwisku przez następnych kilka miesięcy, albo dłużej, ale jeżeli już jest coś robione to nie może to przecież trwać w nieskończoność, zwłaszcza w Niemczech gdzie wszechobecny jest kult wypaczonego „klassiche Reitausbildung”, gdzie materiał koński produkowany jest w fabrykach zwanych hodowlami koni, gdzie materiał nie spełniający oczekiwań w przewidywanym czasie jest traktowany jako odpad, materiał nadmiernie płochliwy również jest odpadem, gdzie pion to pion i, o ile końska głowa w pionie, ewentualnie mniej lub częściej bardziej za pionem jest jak najbardziej dopuszczalna, czy wręcz pożądana, to już każdy centymetr przed pionem jest zapowiedzią klęski, porażki, katastrofy i może doprowadzić do całkowitego wyryjenia co ze wszech miar jest niepoprawne, czy wręcz naganne. Tak zwane „żucie z ręki” tak, ale nie za często, nie za długo i nie za nisko. Bo jak jest za nisko to koń nadmiernie obciąża przednie kończyny, co prowadzi do ich uszkodzenia, a dalej trwałego kalectwa i śmierci w męczarniach. Miałem nawet kilka razy spięcie z panem który uważa się za wykładnię wytycznych FN jeżeli chodzi o szkolenie koni, jeźdźców i wszystkiego co jest związane z jeździectwem, w tym wypadku niemieckim. Nie żebym miał jakieś uprzedzenia do określonej nacji. Nieważne jaki kraj. Jeździectwo jest albo dobre, albo złe. Niestety kiedy pojawiają się wyniki, pomimo stosowania wypaczonych czy też źle zrozumianych zasad, to dla większości automatycznie oznacza to, że szkolenie było dobre. Wypinacze kształtują poprawną sylwetkę konia, czarna wodza zapewnia bezpieczeństwo jeźdzca i uczy go jak ma trzymać głowę, rollkur to świetna gimnastyka, barowanie poprawia technikę skoku i jest niezbędne, bez barowania te głupie bydlęta napierdalają bez opamiętania łapami po drągach i inne podobne bzdety. Dlatego, bez żadnych uprzedzeń, Niemcy wkurwiają mnie generalnie z całym tym swoim zadęciem, powoływaniem się na tradycje, „klassiche Reitausbildung", wytyczne FN i kodeks etycznego postępowania z koniem, których respektowanie w większości przypadków zakrawa na kpinę. Oczywiście, że mają dobrych jeźdźców, którzy posiadają wyczucie i słuchają swoich koni, jeżdżą w równowadze, nie nadużywają pomocy, bo koń je rozumie i nie próbują iść na skróty stosując różnego rodzaju patenty. Powoli, opornie, idzie ku lepszemu. Takie niemieckie FN czyli odpowiednik polskiego PZJ, już po około pięćdziesięciu latach od pierwszego wydania „ Zasad jazdy konnej” stwierdziło, że trzeba by coś zmienić, bo to co się ogląda na placach, rozprężalniach, parkurach, czworobokach i krosach ma niewiele wspólnego z „zasadami”, „klassische Reitausbildung”, starą, niekoniecznie niemiecką szkołą jazdy, jazdą konną w prawdziwym tego słowa znaczeniu.z Bo z tymi szkolami to jest tak, że na dobrą sprawę to jest to wszystko strasznie wymieszane. Z każdej szkoły, stylu jazdy można uszczknąć, zaadoptować coś, co może poprawić komunikację z koniem, na każdej płaszczyźnie. Trzeba tylko zaopatrzyć się w gęste sito, zdrowy rozsądek, dopytać, doczytać, sprawdzić i odkrywać na nowo to, co już dawno odkryte, sprawdzone i działa. Gdyby nie taki Caprilli, to dzisiaj Ehning, skądinąd Niemiec, wyglądałby w skoku jak Anglik na polowaniu. Na bazie solidnych fundamentów dawno już wynalezionych, odkrytych, osadzonych, próbowali i próbują do dzisiaj liczni, nie wiem nawet jak ich nazwać, reformatorzy, pseudoodkrywcy, hochsztaplerzy, klecić jakieś pokraczne chałupki nazywane własnymi szkołami, metodami, albo na własnoręcznie skleconej z przeinaczonych zasad, miernych umiejętności i niewielkiej praktyki obórkach wieszają szyldy z napisami „Jeździectwo klasyczne", „Jeździectwo naturalne” czy inne. Zawsze coś co ma zagwarantować profesjonalne szkolenie konia i jeźdźca według najlepszych wzorców. W Niemczech jest tego mnóstwo. Pisać sobie można. Toteż i Niemcy piszą. Chyba w żadnym kraju na świecie nie ma tylu autorów fachowych publikacji. Wystarczy wziąć udział w jakimś szkoleniu, coś doczytać, parę razy wsiąść na konia, podjeździć jakiemuś klientowi rozszalałego Haflingera i wtedy koniecznie trzeba się podzielić nadmiarem wiedzy i doświadczenia z otoczeniem, bo inaczej można eksplodować. Wracając do gościa z którym miałem krótką wymianę. Gościu zwany przeze mnie „Giftzwerg" czyli złośliwy, zgryźliwy krasnal, czy inny skrzat (pan faktycznie jest nikczemnej postury, wzrostu siedzącego psa). Lonżowałem konia, z którym pracowałem już jakiś czas (chyba z dwa miesiące, może dłużej, a może jednak krócej.... Kurwa!!! Nieważne!). Kobyłka człapała sobie na lonży ze zwieszoną szyją, kiedy to podszedł do mnie krasnal. Widać było, że jest wzburzony i uznał za stosowne zdradzić mi powód swojego niezadowolenia. Pan w owym czasie posługiwał się następującymi tytułami: Bereiter FN, Richter (sędzia), Trainer Koordinator Reitschule oraz Trainer DOSB. Które to tytuły umieszczał wszędzie gdzie się dało, m.in pod cennikiem szkółki jeździeckiej w skład której wchodzi jakieś 8 koni, z czego 9 kulawych i dwa kuce. Zwerg zaczął z grubej rury, że co ja robię z tym koniem, że przód jest za bardzo obciążony, że to prosta droga do rzeźni...„Hallo erstmal” (najpierw cześć) przerwałem niegrzecznie sędziemu, trenerowi, jeźdźcowi, koordynatorowi. Następnie udzieliłem gnomowi informacji, że ze słuchem u mnie w porządku i nie musi mówić tak głośno. Po czym, co mogło zdziwić trenera, koordynatora, jeźdźca, sędziego, bo przecież się znaliśmy, spytałem tak jakbym podejrzewał, że jest lekko głuchawy : „wer bist du zum teufel !!!? ”co prawda dosłowne tłumaczenie brzmiałoby „kim ty jesteś do diabła”, ale z racji tego, że to ja mówiłem i wiem jakie emocje towarzyszyły tej rozmowie optował bym za wersją bardziej adekwatną do sytuacji czyli „a kim ty kurwa jesteś!!!?” I jednym ciągiem, jak już byłem przy głosie postanowiłem się upewnić, czy jeździec, koordynator, sędzia, trener, siedzący pies, ma jeszcze jakieś tytuły „lekarzem weterynarii, specem od biomechaniki !!?” Uznałem również za stosowne odnieść się do według mnie nieuzasadnionej krytyki moich metod treningowych „do rzeźni ?!!! to ty ostatnio sprzedałeś konia prawie za cenę rzeźną, takie masz metody treningowe. Nie wiesz co robię, nie rozumiesz? Spytaj!”. Koordynator trenera psa przewodnika jeźdźca, siedzący sędzia, jakby się lekko zmieszał, poruszyłem niewygodny temat. Bo Ty nie rozumiesz, bo to był taki trudny koń, bo i tak się udało dużo zrobić. Na co ja, że faktycznie dużo, bo pod koniec coraz częściej biedny zwierz próbował stawać dęba, zacinał się i gdyby go nie sprzedał, to zapewne skończyłby w rzeźni, albo on lub jego uczeń w szpitalu. Coś pomamrotał pod nosem i poszedł. Spotkaliśmy się jeszcze w stajni. Uparty metr nie dawał za wygraną, bo to był taki koń, bo on wie co robi, bo on jest przecież sędzią, trenerem, bereitrem.... „Gówno mnie obchodzi czy ty jesteś sędzią, trenerem czy kim tam jeszcze, mi wystarczy, jak jeździsz. Kropka“. W tym momencie chyba niepotrzebnie emocje wzieły górę nad zasadami dobrego wychowania, bo odwróciłem się i poszedłem. „Ani dzień dobry, ani do widzenia, ani pocałuj mnie w dupę.” No właśnie, mogłem powiedzieć chociaż „ dzień dobry“.
Cdn.
I w tychże oto Niemczech, w tym grząskim jeździeckim bagnie, zalatującym smrodem, rozkładających się wskutek złego pojmowania „zasad jazdy konnej” i prawdziwej Sztuki Jeździeckiej, doprawionym odorem braku wiedzy, umiejętności, zdrowego rozsądku i empatii, smrodem dodatkowo poddymionym swądem chciwości, bezduszności hodowców, handlarzy i sponsorów, a cały ten bukiet doprawiony pierdami zachwyconej, nieświadomej publiczności, miałem pokazać, że wszystkie te teorie typu „bo ona lubi skakać”, „uczulenie na żelazo”, „złamany krąg”, „bo ona tak ma”, można o kant dupy potłuc. Przesadzam? Nieee!!!!!
Miałem obalić parę mitów, wykazując przy okazji, że siostry są głupie i pojęcie mają mgliste, a Ashley ma problemy typowe dla konia, z którym obchodzono się nieumiejętnie.
Ashley w międzyczasie (już samo słowo w „międzyczasie” wywiera presję, bo sugeruje, że odbywa się jakiś wyścig, próba pobicia rekordu np. zrobienia jak największej liczby głupot w rekordowo krótkim czasie (kategoria, dyscyplina, nieważne) przy czym wymyślenie, odkrycie nowej, jeszcze głupszej od dotychczas najgłupszej głupoty, głupoty, premiowane jest odjęciem określonej liczby minut, godzin od czasu końcowego), stała spokojnie przy wsiadaniu, na lonży odkryła, jak długą ma szyję, pod siodłem zaczęła odkrywać dobrodziejstwo rytmicznego kłusa i zarzuciła próby robienia pompek, czyli wstępu do wykonania mniej lub bardziej spektakularnej świecy. Zarzuciła próby, bo wcześniej były. Raz na początku zrobiła jedną wyższą pompkę, przednie kopyta uniosła ok. metr od ziemi. Po tej pierwszej manifestacji strachu, połączonego z brakiem zrozumienia czego od niej chcę, udało mi się nie dopuścić nigdy więcej do takiej sytuacji. Oczywiście, że nie było to żadne stawanie dęba, ale mogło się w takie przerodzić i wcześniej przeradzało się wielokrotnie pod różnymi „specjalistami”, co skutkowało zaprzestaniem jakichkolwiek działań ze strony jeźdźca, żeby „nie wkurwiać lwa”. Kilka razy kiedy czułem, że kobyła zaczyna kombinować i zbiera w sobie energię, którą zamierza uwolnić w celach z punktu widzenia człowieka, nie do końca pokojowych, „pomogłem" jej właściwie ową energię zużytkować, prosząc (cokolwiek w tym przypadku „prośba” oznaczała i jak wyglądała) o, nazwijmy to, zdecydowany ruch naprzód. Dla większości obserwatorów taki galop odbywał się z prędkością światła. Większość obserwatorów w życiu nie galopowała świadomie szybciej niż 375m/min w porywach do 400 albo nawet 429, ale to było wtedy, kiedy koń poniósł i nie pamiętają zbytnio co się działo, bo byli w stanie przedzawałowym i tuż przed nawaleniem w pory, sparaliżowane ciało odmawiało posłuszeństwa, a na umysł zstąpiła pomroczność.
Pierwszy dosiad, oczywiście w asyście sióstr, które zapewne liczyły na to, że będzie się działo, nie był spektakularny. Gówno się działo. Chciały mi nawet potrzymać, Ashley w sensie. Kolejny raz wytłumaczyłem niemieckim ciemnotom, że wsiadanie na konia, którego trzeba trzymać jest bez sensu, zwłaszcza w mniemaniu konia, który wyraźnie pokazuje, że albo został źle nauczony i tego się będzie trzymał, albo się boi i on to już właśnie musi iść i nie chce żeby ktokolwiek, obojętnie polską, czy niemiecką dupę na niego sadzał. Poświęciłem ok. dwóch miesięcy na skrócone powtórne zajeżdżanie, naukę chodzenia na lonży, reakcji na głos, bat, lonżę i moją postawę. Udało się mocno przytłumić głęboko zakorzenione lęki. Oczywiście, że strachy wracały, ale np. rzucanie głową, jeżeli wystąpiło to odbywało się w zwolnionym tempie, jakby Ashley zastanawiała się po co w sumie to robi, bo przecież tak naprawdę nic strasznego się nie działo. Po jakimś czasie na Ashley zaczęła wsiadać Ania, małżonka moja prawowita. Ania ani nie jest zawodowym jeźdźcem (nie żebym ja był), ani amazonką zawodową czy inną berajterką. Bardzo dobrze sobie radziła z do niedawna niejezdnym koniem.
https://szybkiplik.pl/download/986254fee...13f7c.html
Siostry dresażystki zauważyły to błyskawicznie i równie błyskawicznie przybyła na jazdę próbną potencjalna nowa właścicielka. Poprosiły mnie, a jakże, żebym pokazał Ashley pod siodłem. Nikogo nie interesowało, co do tej pory robiłem, jak jeździłem, po co, na co i dlaczego, nie czułem więc potrzeby objaśniania dlaczego tak jeżdżę. Obserwatorki cały czas gdakały jak kury jakieś. Ale kiedy w kłusie przeszedłem do półsiadu, zapanowała cisza jakby na niebie pojawił się jastrząb. Trenerka nowej potencjalnej właścicielki za pośrednictwem sióstr dresażystek sugerowała, czy mógłbym wziąć Ashley na mocniejszy kontakt. Nie, nie mógłbym, bo na tym etapie chciałbym żeby to koń zaoferował mi choćby najlżejszy kontakt, delikatnie naciągnął wodze i utrzymał choć przez chwile to żywe połączenie. A poza tym, dlaczego kontakt ma być mocniejszy. Dla sióstr i trenerki to były jakieś herezje. Przecież kontakt się bierze i im bardziej koń ma być „zebrany”, tym kontakt mocniejszy, no i oczywiście tak właśnie jeździły one. W prostych żołnierskich słowach wypowiadanych w sposób jak najmniej skomplikowany i ze względu na moją nieustająco słabą znajomość języka niemieckiego, nie przejmując się zbytnio zasadami gramatyki wyjawiłem im taką oto życiowojeździecką prawdę:"Zaufania, rozluźnienia i kontaktu nie można sobie wziąć od konia, te rzeczy możemy od konia otrzymać niejako w darze.”
Wsiadła również nowa potencjalna właścicielka. Była typową przedstawicielką frakcji Większość Obserwatorów. Pod okiem swojej partyjnej towarzyszki, a jednocześnie trenerki osobistej próbowało to jeździeckie nieszczęście wziąć Ashley na mocniejszy kontakt, czyli zaczęła od „dupy strony”. Trenerka osobista nie tłumaczyła, że to właśnie od strony dupy, czyli zadu kontakt ma początek. Pani szkoleniowiec to był wzorcowy wręcz przypadek „trenera z prawdziwego zderzenia”. Zderzenia teorii z praktyką. Kobyła zniosła tą jazdę próbną spokojnie, oczywiście pokazywała delikatnie co jej się nie podoba, czego nie rozumie, czego próbuje uniknąć, czego się boi, czego było za dużo, ale wrażenie ogólne było zadowalające.
Od zaorania dziejów wiadomo, że trzeba kuć żelazo póki jest gorąco. Wiedziały o tym również siostry. Chociaż one zapewne tłumaczyły to sobie tak, że przecież w każdej kuźni jest piec to i jest gorąco. Ashley została sprzedana. Szybko zaczęła pokazywać różki. Gdzieś po miesiącu siostry z dumą poinformowały mnie, że przyczyną wszelkich problemów z Ashley był ząb. Ząb wyrwano i Ashley stała się potulnym barankiem. Wyszło na to, że cała moja robota była bez sensu, że pajacowałem po prostu, a to ząb był przecież. Po następnym miesiącu siostry poinformowały mnie, ale już bez dumy, że nowa właścicielka konia ma złamany nos, bo koń rzucił głową. Pierwsze co pomyślałem: ząb odrósł! Nie, ząb nie odrósł, powodem, że nowa właścicielka jebnęła z całej siły w szyję Ashley nosem, łamiąc go boleśnie, była przelatująca nieopodal, będąca zapewne w robocie, pszczoła!
Cdn.
Tak, jestem zły do szpiku kości, tak, odczuwałem dziką satysfakcję. No może nie do końca jestem potworem, bo jak usłyszałem tą historię z pszczołą i złamanym nosem nowej właścicielki, to pojawiło się we mnie w człowieku coś w rodzaju współczucia i troski. Strasznie się bidulka musiała wystraszyć, może wracała właśnie do ula niosąc na kosmatych łapkach ładunek bezcennego pyłku, zebranego w pocie pszczelego czoła, a tu nagle na trasie przelotu koń machający głową i ten, na pewno nieprzyjemny również dla pszczoły, trzask miażdżonego nosa. „Im bardziej poznaję ludzi .......” Bla, bla, bla i takie tam. No ale taka jest prawda, dla ludzi mam coraz mniej współczucia, ale muszę je, często wbrew sobie, na nowo wykrzesywać (dziwne słowo). I tu nasuwa się pytanie: dlaczego muszę ? I drugie równie istotne: a na cholerę mnie to potrzebne? Parafrazując „zrozumieć konia, to rozumieć, jak on nas rozumie” Skorupskiego, odpowiadam: zrozumieć jeździeckiego idiotę, ignoranta i niedouka, to rozumieć jak on nic nie rozumie, a w szczególności konia. Zrozumieć po to, żeby ewentualnie dotrzeć do zapatrzonego w siebie jeździeckiego dupka, albo dupkę, a w efekcie końcowym pomóc jego, jej koniu, koniowi. Generalnie wszyscy mamy współczucie dla osób chorych i tak należy traktować jeździeckich niedorozwojów. To nie ich wina, tacy się urodzili, tak dorastali we wszechobecnej jeździeckiej ciemnocie. Próbuję tym nieszczęśnikom pomóc. Trudna sprawa, bo najpierw nieszczęśnik musi się przyznać, że to co do tej pory jak mu się wydaje osiągnął, to w sumie jedna wielka porażka, że jego koń cierpi, że jego koń wcale go nie kocha, że fakt jeżdżenia już od trzydziestu, czterdziestu, czy stu pięćdziesięciu lat nie gwarantuje, że robi się to dobrze, że bez znaczenia jest, czy ktoś wsiadł pierwszy raz na kostropatego kucyka, syberyjską kozę, czy osiołka fotografa (w sensie, że osiołek był własnością fotografa) w wieku pięciu, trzech, dwóch lat, czy jeszcze wcześniej, albo o zgrozo jak jego "stara" będąc na „ostatnich nogach” wsiadała jeszcze na konia i wyglądała jak konna bębniarka, o za krótkich rękach (w jednym miejscu widziałem dwa takie przypadki, z mojego punktu widzenia kompletny brak wyobraźni, odpowiedzialności, a na dodatek wyglądało to groteskowo) myśląc (ups! się zapędziłem) zapewne, że im wcześniej tym lepiej i mnóstwo innych różnych „że”. Taki niedorozwój jeździecki to choroba jak każda inna, niestety (patrz powyżej) dziedziczna, ale to można leczyć. Nagminne są przypadki nieuleczalne, ale przewrotnie, te rokujące nadzieję budzą empatię, ciepłe uczucia i chęć pomocy, a te beznadziejne zamiast większego współczucia wywołują (u mnie przynajmniej) niechęć, złość, budzą mordercze instynkty. Ileż to razy miałem ochotę przerwać, odbywającą się na moich oczach rzeź, wykonywaną przy pomocy bata, ostróg, wypinaczy, czarnych wodzy, twardej ciągnącej łapy, zaciśniętych nachrapników, pelamów(pelhamów), munsztuków i innych wynalazków mających zapewnić „większą kontrolę ”, ściągając gnoja rzeźnika, albo inną flądrę, adeptkę rzeźnictwa, na ziemię. Na ziemi wiadomo, prezentacja pod hasłem „ przeżyyyj tooo sam”. Kolano na plecy, garota z czarnej wodzy, wypinacz dociskający podbródek do szyi, munsztuk na piszczel, ostroga między żebra. TAŃCZ KURWA !!! Fffffffffffffffffffffffffffffff . To dźwięk wypuszczanego przeze mnie powietrza.
Czasem mnie tak poniesie w myślach. W rzeczywistości skórę mam coraz grubszą (zwłaszcza na stopach hahahaha, taki tam suchar), durniów jeździeckich ignoruję, no nie do końca, bo to skarbnica wiedzy jest, to znaczy to jak konie reagują na to, co oni im robią, a rokujących nadzieję staram się przeciągać na jasną stronę Mocy. Ostatnio znowu zadziałało pytanie: „nie lubisz swojego konia ?”. Jak już się tak cieplej i miło zrobiło, to dodam jeszcze, że niedawno miałem przyjemność z jednym z głównych Rycerzy Jedi, Mistrzem Jedi, Gerd Heuschmann się nazywa, to jest dopiero Moc. Cztery jazdy w przeciągu dwóch tygodni, godziny obserwacji, parę godzin rozmowy. CZAD !
Cdn.
Cdn.
Stajnia, nazwijmy ją „U sióstr ”, oprócz samych sióstr, które były przypadkiem szczególnym, bo podwójnym, czyli kupa nieszczęścia, beznadziei i samozadowolenia z przewagą kupy, skupiała grono innych przypadków mniej lub bardziej szczególnych. Chciałem napisać, że "jak się tak dobrze zastanowić ”, albo „ na dobrą sprawę”, albo „po wnikliwej obserwacji mogę stwierdzić ”, to większość przypadków jest mniej lub bardziej „szczególna”, ale nie napiszę. Tu się nie ma co zastanawiać ani obserwować, to , że świadomość jeździecka w przerażającej większości jest na poziomie ameby, czy innego pantofla (nie napisałem pantofelka, bo sprawa jest naprawdę poważna, a wszelkie zdrobnienia pomniejszają i łagodzą rozmiar tragedii) widać na pierwszy rzut oka, na dodatek gołego.
Kiedy zacząłem pracować z Ashley, zasugerowałem siostrom, że może warto by było ściągnąć jakiegoś speca typu osteopata, czy inny chiropraktyk. Akurat zupełnie przypadkowo znałem jedno nazwisko bo miałem do czynienia z gościem w poprzednim miejscu, Rittmann się nazywa. Pan zrobił na mnie wrażenie. Mój były szef opowiadał, jak to ten pan prowadził sobie kiedyś zwykłą praktykę weterynaryjną, a jego żona miała konia na którym jeździła. No i ten koń chodził raz lepiej, raz gorzej. Jak było gorzej, to pani mówiła mężowi, który w końcu weterynarzem jest, że coś nie tak, na co on, że nic nie widzi, na co ona, że to ona siedzi na koniu i ona jeździ, to i czuje. Taka sytuacja się powtarzała i w końcu pan stwierdził, że to nie może być tak, że on, lekarz weterynarii nie widzi tego co jego małżonka czuje dupą. Powodowany chęcią dorównania dupie małżonki jeżeli chodzi o możliwości diagnostyczne, nabył niedużego konia, czy też dużego kuca, którego następnie rozebrał na czynniki pierwsze w celach badawczych. Trud opłacił się. Pan zaczął widzieć to, co małżonka czuła, wiecie czym. Mało tego, wiedział z czasem gdzie nacisnąć, gdzie pociągnąć, wygiąć, szarpnąć, ugnieść, żeby konia „naprawić”. W okolicy Marburga byłem świadkiem takiego cudownego ozdrowienia, ba, ja uczestniczyłem czynnie w tworzeniu cudu. Czworonożny pacjent został przyprowadzony w stanie totalnej kulawizny. On był cały kulawy. Gdyby chodził o kulach to miałby cztery. Pan ponaciskał różne miejsca na koniu, czasami dwa naraz, głowa w lewo, głowa w prawo, krok do tyłu, ponaciągał, powyginał, chrupnęło, strzeliło, spróbowaliśmy jeszcze podnieść konia łapiąc się za ręce pod mostkiem, mostkiem konia w sensie. Nie udało się. Gdyby koń przybył z podpórkami zapewne usłyszałbym, czy też koń raczej : „Rzuć kule i idź !!” (tyle, że po niemiecku), ale nie przybył, więc pan poprosił o poprowadzenie konia prosto stępem. No i kopara mi opadła. Koń poszedł. No może nie od razu jak po sznurku, ale efekt łał czy też łoł albo wow, wow jak kto woli, był. I tego to pana poleciłem siostrom płci jednakiej, żeby go ściągnęły w celu naprawienia Ashley, a przy okazji konia jednej z sióstr, niejakiego Doktora No. Doktor No był wielki i chudy jak dorożkarska szkapa. Podobnie zresztą wyglądała młodsza siostra, właścicielka tegoż konia. Młodsza siostra oczekiwała zapewne, że uzdrowiciel rozwiąże problemy jakie miała z wierzchowcem, sprawi, że nie będzie już sztywny na jedną stronę, czy też będzie sztywny tak samo na obie strony, że będzie angażował zad, że odbuduje muskulaturę i będzie jak nowy i będzie pięknie ganaszował szyję, co przecież jest niezbędne i jest niejako celem samym w sobie, a ponadto świadczy o wysokiej klasie zawodniczki. Być może liczyła również na to, że „cudotwórca” zachwyci się jej wspaniałym koniem, koniem z potencjałem, super pochodzeniem i z wszystkim co tylko możliwe naj.
Pan po przeprowadzeniu wywiadu środowiskowego poprosił o poprowadzenie konia prosto, po twardym (podłożu w sensie). Już pierwsze kroki w stępie spowodowały, że pan w sposób pozawerbalny przekazał światu komunikat: „O Jezuuu !!!". Od tyłu wyglądało to tak, jakby jedna tylna noga była o jakieś dziesięć centymetrów krótsza.
Diagnoza była porażająca : „ Ten koń w tym stanie nie nadaje się do jeżdżenia”.
Cdn.
Witam, znamy się pośrednio przez Wojtka Mickunasa. Obserwuję jeździectwo w Polsce i miałam nadzieję, że w takich Niemczech wygląda to inaczej. Czy działalność Gerda nie przynosi efektów? Domniemywam, że jest tam bardziej znany i dostępny. Pozdrawiam
AnnaLewicka post_id=39365 time=1561640186 user_id=55626 Witam, znamy się pośrednio przez Wojtka Mickunasa. Obserwuję jeździectwo w Polsce i miałam nadzieję, że w takich Niemczech wygląda to inaczej. Czy działalność Gerda nie przynosi efektów? Domniemywam, że jest tam bardziej znany i dostępny. Pozdrawiam
[img][/img]
AnnaLewicka post_id=39365 time=1561640186 user_id=55626 Witam, znamy się pośrednio przez Wojtka Mickunasa. Obserwuję jeździectwo w Polsce i miałam nadzieję, że w takich Niemczech wygląda to inaczej. Czy działalność Gerda nie przynosi efektów? Domniemywam, że jest tam bardziej znany i dostępny. Pozdrawiam
Witam, dziękuję za bezpośrednią odpowiedź, czuję się wyróżniona. Aby sytuacja była jasna jestem jeźdźcem rekreacyjnym, powiedzmy zaawansowana rekreacja. Pytałam o Gerda, gdyż po raz pierwszy trafiłam na jego szkolenie w 2013r. jako słuchacz. Później byłam z koniem i jeszcze dwukrotnie jako słuchacz. Trafiłam na to pierwsze szkolenie trochę przypadkiem i jak otworzyłam buzię o 9 rano we wtorek to ją zamknęłam o 20,00 we środę. Przyjechałam do domu i powiedziałam do męża: od dziś przestaję trenować z Leną, ty rób jak chcesz. Dowiedziałam się, że to co robię podczas treningów (szczęśliwie 1 raz w tygodniu przez kilka miesięcy) jest nie tylko niewłaściwe, ale szkodliwe. Do dziś przepraszam moją cierpliwą, oddaną klacz ze te treningi. Potem już poszłam inną drogą (na profilu FB Stajnia Seraj ją opisałam). Czytam Twoje wpisy i mogę je śmiało przenieść na polską rzeczywistość. Z jednej strony ludzie którzy zajmują się końmi krótko, pozyskali pewna wiedzę od regionalnych (słabych) instruktorów uważają, że są specjalistami od jeździectwa. Jakoś dziwnie nie zaświta im myśl, że po skończeniu podstawówki nawet z czerwonym paskiem, nie mogą zacząć pracować jako nauczyciele. Z drugiej strony "sportowcy" przekonani o wartości wypinaczy, skośników, ostróg itp. nie przyjmują do wiadomości, że są różne drogi, tylko trzeba wiedzieć co z której czerpać. Mamy w tej chwili 3 konie, każdy inny i z każdym trzeba troszkę inaczej pracować. Do tego panuje wszechobecny, z jednej strony kult uczłowieczana koni. Czysty boksik, derki, dereczki, owijki, wcierki, terapia taka, siaka i owaka. Krojone !!! marcheweczki, jabłuszka, banany, ciasteczka owsiane. A z drugiej przemoc, której nikt nie postrzega jako przemocy. Boi się, (koń oczywiście) przecież nie powinien się bać, wiec kopa i wchodź do tej kałuży, nie chcesz to poprawimy batem. O przebiegł, jaki dzielny! A jutro, znowu problem z tą samą kałużą, co za głupi koń. Kiedyś zapytałam młodą matkę, czy jak jej dziecko boi się ciemnych pomieszczeń, to zamyka je na noc w ciemnej piwnicy, aby się przyzwyczaiło. Chyba w 2014 lub 2015 nawiązaliśmy współpracę z Wojtkiem Mickunasem, która przerodziła się w zażyłą znajomość i która pomogła nam w dogłębniejszym rozumieniu koni jako zwierząt i jeździectwa. Ja rozgraniczam te obszary. Rozpisałam się nieco, ale cały czas się głowię, co powinno się wydarzyć aby ludzie zajmujący się jeździectwem zainteresowali się koniem jako zwierzęciem. Mam takie przekonanie, że gdyby zrozumieli, że koń to nie pies z kanapy tylko zwierzę uciekające, które inaczej postrzega świat, to trochę zmieniłby się obraz jeździectwa, przynajmniej na poziomie rekreacyjnym. Jak sprawy się potoczą po naszej myśli, to za kilka miesięcy będę miała swoją malutką stajnię. I ciągle się zastanawiam nad jej profilem (specjalizacją). Może nawiążemy współpracę? Pozdrawiam Anna Lewicka
Siostra „ szkapa” się obraziła na pana uzdrowiciela. Nie słuchała uważnie zaleceń odnośnie dalszego treningu. Pan sugerował, żeby koniu przede wszystkim dać żryć i przez trzy miesiące głównie lonżować, w żadnym wypadku na wypinaczach (o co pytała szkapa), krótkie nawroty kłusa, dużo przejść, z galopem poczekać a jeżeli już, to bardziej zagalopowania i przejścia. Drugiej siostrze pan również wylał na głowę przynależne jej wiadro pomyj. Uśmiał się szczerze z domniemanych przyczyn rzucania głową przez Ashley. Zwłaszcza złamany pierwszy krąg szyjny umiejscowiony, według właścicielki w okolicy kłębu, rozbawił pana serdecznie. Uczulenie na żelazo wywołało ironiczny uśmiech. W trakcie dalszych oględzin stwierdził, że koń był źle zajeżdżony, chodził na wypinaczach i czarnej wodzy. Opowiedziałem w skrócie jak pracuję z pacjentką. Panu się podobało i stwierdził, że to dobry kierunek. Przez moment myślałem, że mi to w jakiś sposób pomoże, że dotrze do sióstr, że jakieś pojęcie posiadam. Przez moment. Krótki zresztą. Pan był prawdziwy. Sprowadził gwiazdy na ziemię, a pochwalił w ich obecności obcojęzycznego parobka, czyli mnie.
Z Ashley pracowałem dalej po swojemu, natomiast Doktor No zaczął otrzymywać zwielokrotnione porcje pożywienia, kilka razy był przelonżowany i dalej właścicielka jeździła go również po swojemu, czyli od przodu złapany i ciągnięty za pysk, a od tyłu nieustannie pchany przy pomocy ostróg, dwóch batów i tzw. pchającego dosiadu. Wszystko to razem do kupy wzięte wyglądało groteskowo.
Innym przypadkiem był sympatyczny fryz oraz jego właścicielka również sympatyczna, jednocześnie beztrosko nieświadoma, albo nieświadomie beztroska.
Ta przerwa to zaduma w jaką popadłem na wspomnienie fryza, do którego śmierci poniekąd się przyczyniłem.
Kierując się wzniosłymi pobudkami niesienia pomocy, pomagania, dźwigania (bo jeżeli chodzi o jeździectwo, to wskazany byłby potężny kagan) kaganka oświaty przez mroczne obszary wszechobecnej jeździeckiej ciemnoty oraz powodowany mniej szczytnym celem wynikającym z bardziej przyziemnego powodu, czyli chęci, a może i nawet żądzy (co już podpada pod chciwość ale „kto jest bez grzechu ...") zarobienia kasy, zagadnąłem któregoś razu panią, która strasznie ciężko pracowała. Pani jechała, na fryzie. Urobiona po pachy, jak górnik przodowy pracujący kilofem, wyniki miała mizerne. Fryz człapał zaledwie, na dodatek nieregularnie. Obojętnie, stęp, kłus, bo o galopie nie mogło być mowy, fryz poruszał się dostojnie. Spytałem, czy ma prawo jazdy. Wiedziałem, że ma, ale takie porównania samochodowe czasami lepiej docierają. Albo porównanie konia do komputera. Z samochodem prosta sprawa, łydki gaz, wodze kierownica albo hamulec. Dukając po niemiecku, po polsku też umiem, ale to byłoby bez sensu, spróbowałem wyjaśnić o co chodzi z tym autem. Przykład z dukaniem też byłby w tym przypadku adekwatny. Ja, czyli pani, próbuję wytłumaczyć pani, czyli pani koniu...koniowi, żeby ruszył dupę i poszedł do przodu, ale mówię do niej, a ona do niego (konia tego) w obcym języku, na dodatek dukając. Różnica była taka, że ja po polsku potrafię mówić, bez dukania natomiast pani w języku zrozumiałym dla konia znała kilka słów, w tym brzydkie, bo ja wiem, niech będzie „dupa”, „gówno”, „ch..”, „ prestidigitator”, „ beszamel”, „ k...”, „ chórzystka” i przy pomocy tychże próbowała stworzyć jakiś sensowny przekaz. Adresat przekazu musiał być zniesmaczony, no i nic nie rozumiał.
Wracając do auta, komputera, fryza i górnika przodowego płci żeńskiej. Wytłumaczyłem pani, że jeżeli w samochodzie lekkie dotknięcie pedału gazu nie powoduje zwiększenia obrotów silnika,, a pedał funkcjonuje bez zarzutu to wciskanie go do oporu i wgniatanie w podłogę nic nie zmieni. Sygnał od pedału do silnika nie dociera, albo dociera, ale silnik nie działa poprawnie. Jeżeli wszystko funkcjonuje prawidłowo, to do utrzymania auta w ruchu cały czas musimy trzymać nogę na gazie, albooo ? włączyć tempomat! Ja wiem, że porównywanie konia do samochodu wiele osób może uznać za bezduszne, że to prosta droga do traktowania konia jak sprzęt. Ale myślę, że lepiej tak, niż uczłowieczać konie co jest powszechne i nie przynosi im nic dobrego. Czy u konia można włączyć tempomat. Można, a nawet trzeba tak go szkolić (konia w sensie), żeby tempomat najpierw zainstalować, a później dbać o to, żeby działał bez zarzutu. Koń, który sam się niesie i idzie przed łydką. Koń, który sam odbiera i reaguje na impulsy od łydek jeźdźca. Koń, który myśli „do przodu” i czeka, o co go poprosimy i wie, że nie ominie go nagroda, pochwała, kiedy to zrobi. Eeech, marzenia. Dla właścicielki fryza nieosiągalne. Dla sióstr właścicielek dresażystek też.
Jak już się nadukałem, to spytałem pani czy mogę pokazać o co mi kaman. Mogłem. Spytałem również, co on tym zadem tak dziwnie chodzi. Na co pani, że on tak ma, że osteopatka była i powiedziała, że wszystko w porządku, że krzywy trochę, że jeździć, gimnastykować i będzie dobrze. Osteopatek w Niemczech jak psów. Robisz kurs, dostajesz papier i uzdrawiasz konie. Nie wnikałem. Fryz był typowym przykładem konia latami oduczanego przy pomocy łydek, reagowania na łydkę i przy pomocy rąk również. Bo ręce pani wykonywały mniej lub bardziej, a najczęściej wcale nieskoordynowane ruchy. Jak już wsiadłem, Fryz szybko skumał o co chodzi z tymi łydkami. Zaraz po kilku krokach kłusa roboczego (który dla pani mógł się wydać dodanym i być może oczyma wyobraźni widziała moment dekoracji i zakładania fryzowi na szyję szarfy z napisem „Mój fryz, kłusak tygodnia”) poczułem, że nieregularność tyłu stała się wyraźniejsza, ale osteopatka była, to okey. Często jest tak, że krzywe konie chodzą mniej lub bardziej nieregularnie tyłem, rentgeny, USG, blokady nie wykazują nic i konie chodzą dalej, lepiej, gorzej i dramatu nie ma. Pani wsiadła po mnie. Było zadowolenie, gaz działał, fryz dosłownie ruszył z kopyta, banan od ucha do ucha, a jak udało się jej zagalopować i całe koło w tym galopie pozostać, osiągnęła stan ekscytacji zmierzającej w kierunku miejscowego obłędu.
Cdn.
Wsiadłem kilka razy na fryza, kilka razy próbowałem przenieść panią na wyższy poziom wtajemniczenia prowadząc z nią jazdę. Coś pozytywnego się zadziało i u konia i u pani, trudno ocenić u kogo więcej. Fryz poruszał się do przodu inaczej. Czy chętnie, to na tym etapie, dzisiaj, podyskutowałbym sam ze sobą, być może nawet byśmy się pokłócili, ja ze mną. Pani natomiast była już odrobinę świadoma, jak bardzo jest nieświadoma. Nawet, z tej niemocy połączonej z nagłym olśnieniem jak głęboko jest w czarnej jeździeckiej dupie, dwa razy się rozpłakała. Smutek mnie ogarnął, kiedy wyła jak bóbr, czy inny ranny łoś, bo do pani za cholerę nie docierało, że jeżeli rozumie co do niej mówię, to nie oznacza automatycznie, że jest to w stanie zastosować jadąc na koniu. Nie dlatego, że jest tępa, tylko dlatego, że za mało jeździ. Na tym poziomie podstawowe rzeczy były dla niej nieosiągalne. „Wyższy poziom wtajemniczenia” na który to, jak wcześniej wspominałem, próbowałem panią przenieść, to w tym wypadku mocne nadużycie. Osiągnąć następny level można, jeżeli chociaż jeden się ukończyło. U pani to było tak, jakby kupiła nową grę, zainstalowała ją na compie i od miesięcy tłukła pierwszą misję nie mogąc jej ukończyć, mimo, że klawiatura leży spokojnie na miejscu, jest jej obojętne z jaką siłą i jak długo naciskamy klawisze, ekran nie wykrzywia się na różne strony, nie zwija w rulonik, a myszka nie spierdala co chwilę pod byle pretekstem do najbliższej nory. W porzo jest również krzesło na którym siedzimy, jest mu obojętne jak siedzimy, prosto, krzywo, czy nie daj Boże kiwamy się jak jakiś p...lony rezus na gałęzi. I ono nie stwierdzi nagle, to krzesło, że musi do kibla na dwójkę zabierając nas ze sobą, mimo,że nie chcemy w tym uczestniczyć, a w niektórych przypadkach nawet wiedzieć, że krzesła to robią. Z koniem niestety jest inaczej. Pani prędzej czy później opanuje klawiszologię, nabierze wprawy graniczącej z finezją w klikaniu myszką i przejdzie pierwszy level, potem drugi, może trzeci, a jak się zatnie to pójdzie na skróty, wprowadzi tajemny kod i ukończy grę przy dźwięku fanfar. Z koniem niestety jest inaczej, ale mimo to, albo właśnie dlatego ludzie, czyli my, wy, oni, tak, Ty też, próbują iść na skróty, sięgają po patenty, stosują przemoc, notorycznie znęcają się nad końmi. Najgorsze jest, że tak też można wygrać mini pucharek, różową kopystkę, worek cudownej paszy, czy nawet zdobyć złoto olimpijskie. Ba! nawet wielokrotnie. Miałem w tym miejscu napisać coś o Isabell Werth, ale już mi się nie chce. Na samą myśl. W tym roku podczas CHIO w Aachen, czyli Akwizgranie zbiorowa histeria, bo pani Werth znowu wygrała na dodatek w swoje pięćdziesiąte urodziny. Pięćdziesiąte!? no i co z tego? Zobaczcie tego gostka. https://m.youtube.com/watch?v=1bWHO3ArOpQ#NK Na szczęście coraz więcej ludzi widzi, jak bardzo Królowa Ujeżdżenia rozmija się z zasadami tzw. Klasycznego ujeżdżenia i rośnie ilość krytycznych komentarzy. Coraz częściej słychać z tłumu gawiedzi tłumnie zebranej na przejazd królowej głosy, poczynając od dziecięco naiwnych „mamo, a dlaczego ta pani jest goła ?” po dorosłe zdecydowane, pełne oburzenia krzyki „królowa jest naga !!!”. Wracając do zawodzącego bobra. Udało mi się zapoczątkować u pani coś w rodzaju równowagi, co w zestawieniu z lepiej reagującym na łydki fryzem dawało złudzenie współpracy tych dwojga, czyli bobra z koniem. „Bo ich trzeba chwalić, wiem, bo miałem to na kursie”, to święte przesłanie zdradził mi przed laty pewien instruktor z papierami. Tenże instruktor miał u mnie ksywkę „drewniany”, czy też Pinokio. Nie, że był kłamczuchem, to chodziło o wyczucie, czy też jego brak prawie absolutny. Przypomniała mi się jedna z wielu historii, które mi się przydarzyły w tym miejscu. Pinokio jeździł w siodle przypominającym imadło. Niestety ja też musiałem w tym siodle jeździć, to była masakra jakaś. Jakoś tak mi się udało przekonać Drewnianego, a on swoją mamę, że przyjechała do stajni pani z siodłami do wypróbowania. Pani reprezentowała firmę Prestige. Nie pamiętam jaki to był model, który, mając na uwadze komfort przyszłego użytkownika,
zasugerowałem. Siodło było skokowe, profesjonalne typu close contact. Wsiadłem pierwszy. Stęp, kłus, galop, skrócenie strzemion, parę skoków, na koniec Tytanik w pełnym galopie i gęba od ucha do ucha. Kosmos, czad, Ameryka, Pewex. (jeżeli wśród czytelników są młodociani, to niech wygooglują „ Pewex”). Cieszyłem się jak dziki bateryjką. Po mnie wsiadł paździerz. Ups! Dramat. Zaczął wykonywać dziwne ruchy już w kłusie. Walczył o przeżycie. A gdzie galop? a gdzie... ? Jezuu ! skooki !!?? Gorączkowo próbowałem sobie przypomnieć numer na pogotowie. Obyło się bez karetki, ale niewiele brakowało. Udało mi się przekonać państwo w osobach mamy i syna tak, że siodło zostało. Kilka dni później podczas jazdy w siodle pękł był przedni łęk. Ja akurat jeździłem. Obrazili się na mnie, mama i jej syn kloc. Skorzystałem z wiedzy, którą przekazał mi kolega po fachu i pochwaliłem panią kilka razy. Zadziałało. Pani była, pomiędzy atakami szlochu nie do opanowania, wniebowzięta, a ja dalej wierciłem jej dziurę w brzuchu, że coś z tym tyłem nie tak. I oto któregoś pięknego dnia pani oznajmiła, że zawezwała lekarza w celu przeprowadzenia stosownych badań.
Cdn.