Hipologia
Orka na ugorze! - Wersja do druku

+- Hipologia (https://forum.hipologia.pl)
+-- Dział: Kategoria (https://forum.hipologia.pl/forumdisplay.php?fid=3)
+--- Dział: Konie chcą nas rozumieć (https://forum.hipologia.pl/forumdisplay.php?fid=4)
+--- Wątek: Orka na ugorze! (/showthread.php?tid=1087)

Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12


Re: Orka na ugorze! - Bartosz Marchwica - 09-07-2014

K... mać.
Przepraszam. Ale inaczej nie da się reagować.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 09-07-2014

Poczułem się, jakbym zdradził, zawiódł, najlepszego przyjaciela... Nie będę opisywał, co się we mnie działo... Przyjaciel to nasze ludzkie określenie, ale wśród koni również zdarza się coś, co można by nazwać przyjaźnią. Przywiązanie, przyzwyczajenie, zżycie, uznanie innego, niekoniecznie konia, za przewodnika, poczucie bezpieczeństwa, więź i hierarchia stadna. W mojej subiektywnej ocenie, udało mi się stworzyć z Votanem małe stado. On uznał dwunożne dziwne coś, nie tylko mnie, za swojego.

[Obrazek: imagejpg3_zps6652811a.jpg] [Obrazek: imagejpg1_zpsebb6115f.jpg] [Obrazek: imagejpg2_zps0d8586c7.jpg][Obrazek: imagejpg1_zps89697be7.jpg]


Zaczynał nabierać zaufania, pewności siebie. Na pastwisku z innymi końmi nie był już "odludkiem". Przy kuciu nie wyrywał już nóg drżąc ze strachu, pamiętając, jak wcześniej przywoływano go do porządku. Długi bat nie powodował już paniki. Można nim było wymachiwać ze świstem nad końską głową, za zadem, z przodu. Wiedział, że świszczący bat nie oznacza już piekącego bólu...
Na lądzie w krótkim czasie przypomniano mu szybko kim, czy też czym jest dwunożny stwór. Niezrozumiałe polecenia, przesadne reakcje, złość, brutalność będąca wynikiem strachu. A wszystko to z głupoty, braku pojmowania istoty konia, niedouczenia i jakże beznadziejnie kretyńskiego, naiwnego przeświadczenia "ja wiem lepiej". Uczłowieczając, Votan stwierdził: "NIE !!!!!! Prędzej zdechnę, nie pozwolę, żeby to wszystko wróciło !!!!" Nie rozumiał co się dzieje, o ile o jakimkolwiek rozumowaniu można powiedzieć, to działał instynkt, bronił się tak jak potrafił.
Nie wyobrażam sobie innych powodów, niż wyżej wymienione, które mogłyby spowodować, że Votan, w ocenie tych.... niemieckich fachowców zbuntował się.
Uznano go za konia niebezpiecznego dla otoczenia i złośliwego. Otoczenie eliminuje z siebie składniki niepożądane. "Przemoc jest ostatnią ucieczką niekompetentnych"(Isaac Asimov). Zabicie młodego, zdrowego konia jest tej przemocy najwyższą formą. Skazany na śmierć, powód: ja człowiek jestem za głupi i nieudolny, a Ty jesteś tylko koniem.
Wyrok wykonano. Uśpiono młodego, siedmioletniego, zdrowego konia za to, że był koniem i jak koń się zachowywał. Za to, że miał swoje końskie ja, swoje końskie potrzeby i ogromne, gorące końskie serce, które był gotów oddać każdemu, kto spróbuje zrozumieć co w końskiej, nieskażonej ludzkimi przywarami duszy się dzieje.
Napisałem, przedstawiając całą sprawę, maila do pani, która rozmawiała ze mną, pisząc artykuł o koniach na wyspie. Kilka zdjęć Votana zrobiła ona. Była, podobnie jak ludzie w redakcji, pod wrażeniem pracy w roundpenie. Wszyscy byli zachwyceni i stwierdzili, że to dobrze wpływa na psychikę koni. Niesamowite jakich gazeta zatrudnia fachowców. Pisała dla gazety "Die Reiterin" w której wszystko jest różowe i puszyste, wywiady ze sławnymi ludźmi, relacje z podróży, piękne stroje, piękne konie, piękni ludzie, wszystko piękne. Jak coś się dzieje źle z końmi to w Rumunii, Polsce, albo w innym egzotycznym kraju. Śmierć Votana poruszyła w gazecie wszystkich. Pani wstrząśnięta, bo poznała Votana osobiście, odpisała, że zgodnie z niemieckim prawem nie można zadawać bólu, ani usypiać zdrowych zwierząt i jest to karalne. Ale to trudna sprawa, potrzebni świadkowie, adwokaci, pieniądze. Jeszcze raz napisałem do pani redaktor prostując kilka nieścisłości, które chciała zamieścić w reportażu ukazującym życie koni na Baltrum. Przy okazji spytałem, czy końskie pismo zainteresuje historia śmierci Votana, będacej skutkiem braku kompetencji tej... pani, której syn zginął najprawdopodobniej również z powodu niskiej fachowości wyżej wymienionej... osoby. Odpowiedzi nie otrzymałem. Pewnie, jak się opisuje, że zło dzieje się gdzie indziej, to w Niemczech jest automatycznie lepiej. Przyjemniej poczytać w dziale "Portrety" jak żyje, jak kocha konie i w co się ubiera baronowa von Duppe, czy inna von. Pięknie, kolorowo, perfekcyjny niemiecki koński świat, który zacząłem poznawać od drugiej, mniej barwnej strony, i TO był dopiero początek.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Krystyna Kukawska - 09-08-2014

Moja reakcja podobna do Bartosza.
Pomimo, iż znałam tę historię wcześniej, porusza mnie tak samo, jak za pierwszym razem Cry
Szlag mnie trafia na bezmyślność i tępotę ludzką. Cierpią na tym konie.
Votan ma już tam święty spokój... a mógł go mieć tu z nami.


Re: Orka na ugorze! - maku - 09-09-2014

Przerażające jest jak łatwo przychodzi ludziom rozwiązywanie swoich własnych problemów kosztem reszty świata.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 10-01-2014

Niczemu niewinna wyspa zbrzydła mi. Kilku jej mieszkańców również. Zwłaszcza Ci, którzy twierdzili, że Votan zginął przeze mnie, bo za bardzo go do siebie przyzwyczaiłem. Opuszczałem Baltrum z mieszanymi uczuciami, bo w sumie to ładny skrawek ziemi otoczonej tętniącym życiem morzem, które co jakiś czas przypomina ludziom, jak mali są i bezradni. Pojechałem na dwa umówione spotkania. Jest regułą (oczywiście wyjątki się zdarzają, bo co to by była za reguła), że wszyscy z którymi rozmawiam doskonale rozumieją, jak działa koń, wiedzą jak go trenować, żywić, pielęgnować. Przeważa, w mniemaniu rozmówców, klasyczne wyszkolenie, padają nazwiska starych, albo po prostu mistrzów, a jeżeli ktoś jest na poziomie mniej, lub bardziej zaawansowanej rekreacji, to przytacza mądrości swojego trenera, który zasady starych mistrzów zmodyfikowane, lub nie, przekazuje. Prawie wszyscy są zgodni co do tego, że z koniem trzeba się dogadać, że trzeba być przewodnikiem, że prawidłowo, jeżeli koń coś dla nas robi, bo chce, a nie musi, że bardzo ważne jest stopniowe zwiększanie obciążeń, że koń musi rozumieć czego od niego oczekujemy, że pomoce powinny być niezależne i coraz bardziej subtelne, że sprzęt musi być dopasowany i że jeździec nie może siedzieć jak wór kartofli oczekując, że koń pod nim zatańczy, albo będzie pięknie skakał. Pan w pierwszym miejscu, weteran parkurów, "lokalny matador", zwycięzca niezliczonej ilości konkursów, w tym klasy S**, posiadacz złotej odznaki jeździeckiej. Wspominał jak to za młodych lat, pobierał nauki u tego dobrego Schoeckemöle, u Alwina. Na Paula tylko machnął ręką. Wyglądało na to, że jest nieźle. Powymądrzaliśmy się jeszcze na temat jazdy, trudnych koni, skali wyszkolenia, patentów. Pan oczywiście nie używa, ale czasami niektóre konie potrzebują. No okey, krótko, z wyczuciem, z umiarem, żeby coś "koniu" pokazać, podpowiedzieć, uświadomić. Tak to sobie tłumaczyłem, ale mała czerwona lampka w mojej głowie oznaczająca :"Alarm! Jaca spier....j stąd!!!" leciutko zaczęła się żarzyć. Już przy tak zwanym obrządku porannym stwierdziłem, że sport (każdy koń skaczący i plasujący się) i dobro koni stoją tu na pierwszym miejscu i coś takiego, jak śladowe ilości dościelanej słomy nie przysłonią szlachetnego celu. Pan, jako jeździec z osiągnięciami i dobry trener, uważał konie za zwierzęta inteligentne i na moje pytanie, czy dawać zepsutą, albo chociaż odrzucać z sianokiszonki białe plamy pleśni i miejsca z hodowlą grzybów odparł, spojrzawszy na mnie z wyrzutem, że nie, one sobie wybiorą. Aha, no to w porządku. Zamiatanie stajni na mokro uznał za coś szkodliwego, bo błoto i wilgoć. Na nic zdało się tłumaczenie, że pokropić tylko chciałem.... W trakcie zamiatania zaczęła mnie ogarniać panika. Jezu ! już nigdy nie odnajdę wyjścia !Nie widziałem nawet, czy inteligentne konie na czas zadymy poprzytykały nosy do szpar w oknach.
Podczas wybierania końskich bobków zawarłem znajomość z niespełna czteroletnią klaczką. Gdy wszedłem do boksu poszła sobie w najdalszy kąt, bo dalej nie mogła. Nie sprawiała najmniejszych problemów ale dawało się wyczuć niepokój. Szybko wybrałem to co przez noc nawypadało kobyłce spod ogona, pozostawiając wszystkie suche słomki w ilości sztuk szesnaście. No ok, niepotrzebny sarkazm, było ich na pewno ponad dwadzieścia. Nie sprawiała wrażenia wystraszonej, raczej ostrożnej i ciekawskiej. W momencie, kiedy wyraźnie całą sobą spojrzała na mnie, znieruchomiałem. Tego chyba nie znała. Cofnąłem się i wyszedłem z boksu. Konsternacja. "Hmm, dziwny dwunóg, jakoś inaczej się rusza i dziwny zapach ma, palił się, czy co? Inne to zaraz mnie łapią, zakładają te paski na głowę, skrobią po kopytach i prowadzą, gdzieś....jak jeszcze przyjdzie to muszę sprawdzić co za jeden on jest". Ponownie znalazłem się w boksie i nie zważając na lekki niepokój dziewczyny spokojnie zbliżyłem się do niej, pogłaskałem po łopatce, podrapałem za kłębem, odsunąłem się i znieruchomiałem przy drzwiach. Panna westchnęła, podreptała trochę w rogu i zaczęła wyciągać głowę w moim kierunku. Żyrafą nie była, zrobiła więc kilka małych kroków i poczułem na szyi najpierw gorący oddech, a za chwilę ciepły miękki nos wwąchujący się we mnie.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - maku - 10-12-2014

Jacku.
I co z tym cdn.
My tu czekamy z nadzieją na coś bardziej optymistycznego.


Re: Orka na ugorze! - Wojciech Mickunas - 10-14-2014

Jacek pisz dalej ! Smile Zbieramy to w całość i wydajemy KSIĄŹKĘ Smile


Re: Orka na ugorze! - Gobitowyświat - 11-20-2014

Czekam,czekam i nic... :-(


Re: Orka na ugorze! - Krystyna Kukawska - 11-22-2014

Jacek, kontynuuj, bo mnie ciekawość zżera, jak się potoczyła znajomość z tą czterolatką.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 01-04-2015

Stałem spokojnie nie przerywając odbywających się oględzin. Powoli odwróciłem się i zacząłem delikatnie głaskać "badaczkę ". Moje zachowanie miało przekazać komunikat: "Polubiłem Cię Maleńka", bo jak tu nie lubić takiego zwierza. W podobnych sytuacjach często powraca wspomnienie pierwszego tzw. połączenia z koniem. Bezcenne.
Na jazdę próbną pan wytypował tę właśnie przesympatyczną kobyłkę. Przy czyszczeniu stała spokojnie, nogi podawała, tracąc momentami równowagę, ale nie panikowała próbując ją odzyskać. Nie zabierała przy tym kończyny uniesionej. Wędzidło to nie było to co kochała, tym bardziej, że było za wąskie. Pan poinformowany o tym, błyskawicznie rozwiązał problem podciągając paski policzkowe. Efekt był natychmiastowy i zabrałem się za siodłanie zadowolonego, uśmiechniętego konia. Skośnik przy nachrapniku obowiązkowo, bo lepsza kontrola, stwierdził pan, na co ja pokiwałem głową myśląc "co Ty Helmut pier....sz!". Założyłem siodło. Sprawdziłem, czy nie wchodzi na łopatki. Nie wchodziło. Złapałem popręg. Ułożył się idealnie na szerokość dłoni od łokcia (końskiego). Nie zdążyłem go zapiąć. Pan był czujny, podszedł i bez słowa przesunął siodło na łopatki. Mała czerwona lampka, o której pisałem wcześniej zaświeciła jaśniej i wydawało mi się, że nawet cichutko zrobiła "fifuu", jak mała zabawkowa karetka. To ja, tłumacząc o co chodzi z tą łopatką i popręgiem, umieściłem siodło na poprzednim, według mnie właściwym miejscu (czyli w siodlarni hahaha, taki tam suchar). Właściciel konia i sprzętu wiedział jednak lepiej i nie widział potrzeby tłumaczenia, dlaczego ma być tak, jak on chce, dlatego nie mówiąc nic i nie zwracając na mnie uwagi, kolejny raz przesunął nieszczęsne siodło do przodu i dopiął popręg. Chyba nawet westchnął, ale głowy bym nie dał. Koń zrobił się czujny, bo pomimo, że staraliśmy się zachowywać spokojnie, nasze ruchy stały się kanciaste. Pomyślałem sobie coś nieładnego, o mamusi pana, jego samego porównując do części ciała pisanej prawidłowo przez "ch", a na określenie jego intelektu użyłem antonimu słowa "mądry" dodając na końcu "niemiecki". Odpiąłem popręg, zarzuciłem kobyle siodło na szyję, zsunąłem na miejsce i żeby pokazać, że to jest to miejsc, podniosłem siodło i z impetem upuściłem na grzbiet. Z konia wydobyło się stęknięcie powtórzone za chwilę w innej tonacji, kiedy z całej siły gwałtownie dociągnąłem popręg, żeby już nikt go nie odpiął. W panu coś się zaczęło dziać, ale zachował jeszcze spokój. Musiało mu nagle adrenaliny się narobić, bo odpiął trzeszczące przystuły bez problemu, przerzucił siodło do przodu wbijając je w konia, aż mu się nogi ugięły, koniowi znaczy. Rrrrryt! Rrrrryt! Zagrały sprzączki, skóra wydawała dźwięki zwiastujące nadchodzące pęknięcie, kobyle wyszły oczy, napięła się gwałtownie, głośno wciągając powietrze, jak przed zanurzeniem. Nie zwracaliśmy na siebie uwagi, a najmniej ważny był w tym wszystkim koń, tu chodziło o zasadę i o to czyja racja jest "racsiejsza". Doszło do szamotaniny. Siodło przesuwane było coraz szybciej i coraz bardziej gwałtownie. Posadzka zamiatana latami całymi bez kropli wody była tak sucha, że nawet nisko przelatująca mucha wzbijała kłęby kurzu, czy też biorąc pod uwagę to co w tej chwili myślałem o panu, tumany. Widoczność była już mocno ograniczona. Szarpaliśmy siodło na oślep, pan do przodu, ja do tyłu. Kobyłka straciła równowagę i z żałosnym kwikiem runęła na posadzkę.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 06-07-2015

Hahaha!! No oczywiście, że tak nie było. Przełknąłem zniewagę, krew się nie polała no i git. Kiedy pan Wszystkowiedzącynajlepiejbotak dokonał niezbędnych poprawek machnąłem na to ręką, w duchu oczywiście. Zaprowadziłem kobyłkę na ujeżdżalnie. Pana nie było, tylko jakaś instruktorka, która zapewne miała ocenić jak sobie poradzę. Zanim wsiadłem, przesunąłem siodło i opuściłem wędzidło, żeby mi się niemiecki podjezdek, czy też remont przez całą jazdę głupkowato nie uśmiechał. Aha, no i poluzowałem nachrapnik, który pan dociągnął, żebym miał lepszą kontrolę, uszszsz... .Niemiecka remontka była ciekawska, ale letkobojącasie, jak to młody koń. Napisałem, że zanim wsiadłem, to poprawiłem różne rzeczy, owszem, poprawiłem, ale nie wsiadłem, czyli jesteśmy jeszcze w czasie "zanim", co brzmi o tyle dziwnie, że "za nim "oznacza zupełnie coś innego, czyli jesteśmy w czasie przed nim, przed momentem, kiedy wsiadłem, ale nie przednim, czyli wychodzi na to, że w zadnim. Po poprawieniu różnych rzeczy nie wsiadłem, bo zacząłem się rozglądać za jakimś urządzeniem do wsiadania. Typowego, a nawet nietypowego "schódka" nie zauważyłem. Pani zagadnięta o sprzęt takowy stwierdziła, że oni to tu z ziemi wsiadają i, że może mi potrzymać. "Ot twardziele" pomyślałem. Moja Ania stała obok, tak, że nie było mowy, żeby niemiecka instruktorka, trenerka czy kto to tam był trzymała mi cokolwiek, a już na pewno nie konia, bo Ania wie przecież, że na punkcie wsiadania mam lekkiego hopla. Koń przy wsiadaniu ma stać sam z siebie, a nie trzymany. Typowej "wsiadaczki" nie było, ale stała mała niemiecka stacjonatka w sam raz do. Kobyłka nie paliła się do przyjęcia postawy "ok stoję, możesz wsiadać". Kobyłka była ruchoma. Zacząłem jej tłumaczyć, że przeszkoda jest dobra, że stanie przy niej to coś, o czym marzy każdy młody koń, że jak ten młody koń przy tych drągach stoi, to jest mu przyjemnie, jest głaskany i nie musi nic robić tylko stać. Pani z rezygnacją patrzyła na moje zabiegi ustawienia zwierza przy przeszkodzie, być może zastanawiała się również, po jaką cholerę koń ma stać obok, jak takie coś to powinien przeskoczyć. Na pewno oprócz rezygnacji zaczęła w niej kiełkować obawa, czy przypadkiem nie zmienię dobrze zapowiadającego się skoczka w dobrze zapowiadającego się stacza przy przeszkodzie. Obawa wschodziła zaledwie, zniecierpliwienie natomiast wystrzeliło w kosmos i rosło w zastraszającym tempie, jak magiczna fasola, przyjmując postać krzaczastego, rozłożystego, samotrzęsącego się chabazia. To moje dalsze poczynania tak to zielsko do gwałtownej wegetacji pobudzały, bo jak już dziewczyna (ta klaczka w sensie) spokojnie stała, to stać przestała, jak zacząłem się gramolić na drąg. Po kilku podejściach, wejściach i zejściach, paru strzałach puśliskiem, po tarmoszeniu za siodło i wykonaniu kilku innych być może dziwnie wyglądających czynności wsiadłem w końcu. Gdyby w tym momencie jakaś specjalistyczna firma przeprowadziła sondaż na reprezentatywnej grupie mnie, to przeważająca, czy też nawet przerażająca większość mojego ja, na pytanie : " To co? Chcesz tu robić?" majac do wyboru następujące odpowiedzi :
a) Jak to? Co chcesz tu robić? Nie rozumiem pytania?
b) Tak
c) Nieeee!!!!
d) Neeein!!!!
e) No chyba was poj...ło
zdecydowanie opowiedziałaby się za wariantem c) lub d), deklarując jednocześnie chęć połączenia odpowiedzi np. : c) i e). Wyniki sondażu byłyby podobne, gdyby przeprowadzono go w momencie, kiedy mała czerwona lampka zrobiła "fifu". Całą tę próbę zacząłem traktować jako kolejne doświadczenie i możliwość poćwiczenia z koniem. A poza tym, jak się powiedziało "a", to nie czas żałować, rusz. No to ruszyłem.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 06-10-2015

Ale zadnim ruszyłem, to sobie posiedziałem, podrapałem dobrze zapowiadającego się konia po łopatce, pogłaskałem po szyi, po zadzie, coś tam do niego (do konia, nie do zadu) pomruczałem po polsku i po niemiecku, język nieważny, ważne mruczenie. Wodze były luźne, na tyle jednak krótkie, że w każdej chwili mogłem zapobiec samowolnemu ruszeniu, czego zwierz próbował kilkakrotnie, niezwyczajny był, że ktoś wsiada i siedzi. Zapobiec, to znaczy zrobić coś zanim koń ruszy, a nie łapać za mordę jak już lezie. Zazezowałem na panią i trochę się przestraszyłem, bo w pierwszym momencie zobaczyłem, jak wyrastają z niej jakieś zielone wijące się pędy. Przywidziało mi się. Pani stała. Ale to stanie określiłbym jako mało stabilne, może chciała siku.
No właśnie, z tym staniem to problem nagminny. W wypadku pani, niespokojne nogi były wynikiem mojego, prawdopodobnie w jej mniemaniu pajacowania, co doprowadzało do nabrzmiewania żyły, dreptania i dziwnych zgięć tułowia, jakby ją kłuło raz w jednym, raz w drugim boku oraz głośnego wydychania powietrza. Nie miałem zamiaru jej pomagać, chociaż zdawałem sobie sprawę, że lada moment mogę usłyszeć okrzyk, coś w stylu: "Jedź !! Kurwa!! Nie świruj zdechłej kozy!!". Tyle, że po niemiecku. Gdyby faktycznie przyczyną zakłóceń równowagi była potrzeba, za przeproszeniem, fizjologiczna, to po prostu mogła iść się wyszczać.
Natomiast jeżeli chodzi o konia, to był niedouczony, czy też nauczony źle. Jakże często tzw. zajeżdżanie traktuje się jako coś mało istotnego. Nie ma czasu na pierdoły, trzeba robić karierę, czekają kupcy, sponsorzy, cały świat czeka. W literaturze mniej, lub bardziej fachowej można wyczytać, że do zajeżdżania, oprócz osiodłanego konia, potrzeba co najmniej dwóch osób, a najlepiej trzech, w tym jeźdźca którego w wielu przypadkach spokojnie można nazwać kaskaderem. Jedna osoba trzyma konia, druga podsadza jeźdźca, może być jeszcze czwarta, która trzyma lonżę. Często w najbliższej okolicy występuje również bliżej nieokreślona liczba osób, obserwatorów żądnych sensacji "ciekawe czy mocno będzie brykał?", zwanych potocznie gapiami. Aha, no i ten podsadzany musi uważać, żeby konia nie zahaczyć nogą, bo może eksplodować, koń w sensie, nie kaskader. No i wszyscy obok spokooojniee, poowoooliii, najlepiej na bezdechu. Świadomie pomijam okres wcześniejszego przygotowania oraz czas jego trwania (najwięcej zwolenników ma zasada: "krótko, bo potem koń będzie za silny" ale, że co? że będzie mocniej brykał, czy do trzymania będzie potrzebnych dwoje ludzi?), czyli lonżowania, przyzwyczajania do siodła, do ciężaru, wędzidła, obowiązkowo wypinaczy (bo bez żadnego patentu to według większości znawców w Niemczech nie lonżowanie ). Oprócz trzymania konia i podsadzania zaleca się również ruszenie, jak tylko jeździec znajdzie się w siodle. No i co? No i dupa. Oczywiście, że można konia oduczyć ruszania zaraz po dosiadzie, tylko czy nie prościej nauczyć go od początku stać przy wsiadaniu?
Kobyłka na mój sygnał ruszyła chętnie i kroczyła dzielnie na długich wodzach. Na długich, nie na luźnych. Zerknąłem na panią uśmiechając się przyjaźnie, jakbym mówił "Zobacz, jadę !". Niestety mina pani nie wskazywała na to, że cieszy się razem ze mną, prawdopodobnie dlatego, że koń nie był od początku "zebrany". Pokrążyłem tak sobie po hali, po kilku próbach udało mi się zbliżyć do przeszkody, którą klaczka badawczo obwąchała, a nawet sprawdziła, czy jest jadalna.
W tym momencie magiczna fasola, będąca wskaźnikiem zniecierpliwienia pani, z towarzyszącym temu hukiem, trzaskiem łamanych płyt i jękiem giętej stalowej konstrukcji, wydostała się przez dach krytej ujeżdżalni.
Do tej pory wodze były na pograniczu dyndania, napiąłem je ciut mocniej wcześniej prosząc konia, o ruszenie tyłka, cały czas nadążając rękoma za kiwającą się w rytm stępa głową, zadziałałem wewnętrzną wodzą i niestety szyja zwinęła się w piękny łuczek, a wodze zrobiły się luźne, kobyłka schowała się i mimo, że nie cofnąłem rąk tylko "podjechałem" odrobinę mocniej od tyłu, sierotka została taka zawinięta. "Pieprzona hodowla" pomyślałem, bo przypomniało mi się jak dr Heuschmann mówił, że w wyniku selekcji hodowane są konie, które łatwiej i bez specjalnych ceregieli przyjmują "piękną" handlową postawę. Wieloletnia praca przyniosła oczekiwane efekty. Ale tym zajmowali się fachowcy, bo to żmudna i rozłożona na lata całe praca. Jak już napomknąłem o hodowli, to widziałem kiedyś spełnienie marzeń o najpiękniejszym koniu świata pewnego domorosłego hodowcy wizjonera. Posiadacz nowielickiej siwej kobyły pojęcie o koniach miał mgliste, a jeszcze bardziej zamazane o hodowli. Kiedyś zobaczył fryza i oszalał na jego punkcie. Nie wiem, jak musiał kombinować, co w tym momencie brał i ile, ale stworzył wizję konia przepięknej urody, który powstanie w wyniku pokrycia nowieliczanki jakimś odpadem holenderskiego fryza. Widziałem... to. Koń stał w krzakach, prawdopodobnie był świadom swojego wyglądu. Kiedy w końcu wyszedł, wzdrygnąłem się. Koń Baskerville'ów, albo skrzyżowanie kozy syberyjskiej z diabłem, co kto woli. Gdyby był małym chłopcem prawdopodobnie niechętnie wychodziłby na podwórko. Namówiony w końcu szedłby na dwór (czy też w niektórych regionach na pole) z zawieszonym przez mamę na szyi kawałkiem kiełbasy, żeby chociaż psy się z nim bawiły.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 08-14-2015

Rozejrzałem się, czy nie ma w pobliżu psów, bo klaczka na której jechałem momentami tak chowała głowę, jakby faktycznie chciała ukryć przed stadem otaczających ją namolnych burków smakowitą kiełbasę. Swoją drogą, każdy koń idący w postawie atakującego jednorożca jest w stanie utrzymać pod szyją, w zależności od budowy, mniejszy lub większy kawałek niemieckiej wędliny.
Przez całą jazdę próbowałem przekonać zwierza do wyciągnięcia nosa do przodu. Najbardziej spektakularnym efektem moich poczynań było "pytanie z dupy" zadane przez właściciela stajni, który pojawił się w międzyczasie, stanął obok Ani, chwilę "popaczył "(w tym momencie nie słyszałem o czym rozmawiają, ale mina Ani wyraźnie mówiła, że właśnie pan powiedział coś, co niechybnie wydobył ze wspomnianego wyżej adresu) poczym zapytał : "On tak zawsze na młodych koniach delikatnie jeździ ?". Kobyłka natomiast, jeżdżona wcześniej z pewnością na czarnej wodzy i lonżowana na wypinaczach w celu wymuszenia określonej, jedynie słusznej postawy uciekała od kontaktu chowając głowę. Kiedy już przekonałem się, że wierzchowiec nie odpala wrotek z byle powodu, rzuciłem wodze w cholere i wykorzystując pomoc dydaktyczną w postaci bata zrobiłem szybką powtórkę materiału z działu "Reakcja na pomoce". Odświeżenie wiadomości zaowocowało zwiększoną chęcią do ruchu naprzód, zwiększoną do tego stopnia, że po kilku powtórzeniach, kiedy zaczynałem działać łydkami prosząc o zakłusowanie nie zdążyłem mojej prośby dokończyć, koń był już dwie foule dalej i galopował sobie energicznie. Spodziewając się takiej reakcji, jak tylko zacząłem czuć, że wciska mnie w fotel, błyskawicznie zdjąłem nogę z gazu, czyli łydki przestały działać i wrzuciłem na luz pamiętając o tym, żeby nawet nie tknąć żadnego hamulca i nie zakłócać pracy silnika uwalając się dupskiem na tył siodła zostając poza ruchem. Dupsko nie tyle uniosłem, co bardziej obciążyłem strzemiona, a że nie da się mocniej obciążyć strzemion nie odrywając tyłka od siodła, to go oderwałem, czyli w moim mniemaniu wyszło coś co miało być dosiadem odciążającym. W momencie, kiedy pojazd, tu spokojnie można użyć określenia "ruszał z kopyta", zacząłem go drapać przymilnie po obu stronach maski yyy szyji i przyjaźnie mruczeć. Miałem straszną ochotę skrócić strzemiona i "pohojschmmanować" trochę. Odrzuciłem ten pomysł, bo wyobraziłem sobie jak pani obserwatorka rzuca się na ziemię, wali w nią rękoma, wierzga nogami, jednocześnie wyżerając spod siebie drogocenne podłoże hali. Albo ze sporego rozpędu wali głową w bandę, po czym, odzyskawszy przytomność, zachowuje się jak dzięcioł któremu ktoś dziób pod...ł, ale mimo to próbuje się przebić, żeby zobaczyć jak banda wygląda z drugiej strony. Tak, że typowego półsiadu zwanego także "pedalskim "nie było, był momentami dosiad odciążający i jazda w pełnym siadzie, żeby pani, czy też właściciel stajni byli w stanie ocenić, czy dosiad mój jest do przyjęcia. Bo przecież jak ktoś jedzie półsiadem, to nie siedzi, a gdzie aktywny tzw. popychający krzyż i jego przereklamowane i ocierające się o zbiorową histerię, za przeproszeniem, napinanie ?


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 11-08-2015

Z tym napinaniem trzeba uważać, lepiej za bardzo się nie napinać, bo może być różnie. Tak, jak z planowaniem. Facet planował coś tam, a wyszło, w tym wypadku dosłownie, co innego. Po skończonej jeździe porozmawiałem chwilę z panem niemcem. Dowiedziałem się, że niespełna czteroletnia kobyłka chodzi codziennie, stęp, kłus, galop, nie ma zmiłuj. Do tego godzina w karuzeli. No to brawo, o skoki już nie pytałem. Widziałem jakiegoś miejscowego jeźdźca w akcji. Akcji było dużo, w sensie, że bereiter był bardzo aktywny, efekty mizerne, jak dla mnie. Bo dla pana niemca to musiało być właśnie to. Dużo ciągania za wodze, przeganaszowany koń, ostrogi non stop w użyciu, zwierz nie miał nawet czasu odpowiedzieć na łydkę, bo działały tylko ostrogi. Obraz nędzy (jeździec) i rozpaczy (koń). Pan spytał, no i jak, to co robimy dalej. Tak tak, zastanowię się, przemyślę, oczywiście, dam znać. Miałem zapędy, żeby się trochę połudzić, że może warto spróbować, że może by się udało przekonać pana do czegoś innego, ale przypomniało mi się siodłanie i dałem sobie spokój. Pożegnaliśmy się i dzida do następnego w zasadzie bankowego miejsca, o którym wspominałem już wcześniej, będąc jeszcze na wyspie, że praca z końmi od podstaw, praktycznie od urodzenia. Od urodzenia źrebaka w sensie. Praktyka weterynaryjna połączona z małą hodowlą, według właścicieli, hodowlą koni sportowych ze wskazaniem na ujeżdżenie, ale niekoniecznie. Ale po kolei. Miejsce w którym nastąpiło szereg ciekawych i jakże pouczających zdarzeń położone jest w okolicy miasta Marburg. Marburg to kawał historii przez duże H.

[Obrazek: 307409_580833245278558_1941666690_n_zps1ijd8byd.jpg] [Obrazek: 10984029_1077596702268874_18533285580004...lpkilg.jpg].

Studiował tu m.in Łomonosow.

[Obrazek: 11391_580833401945209_2094045307_n_zpsmrjaive0.jpg]

Początkowo pomieszkiwał na wynajętej kwaterze, ale z racji tego, że był naukowcem i umiał posługiwać się głową, czyli rozumem, szybko zawarł, przepraszam za wyrażenie, dogłębną znajomość z córką właściciela kamienicy. Po ślubie mieszkał już u siebie. Używanie głowy nie jest jednoznaczne z myśleniem. Podobno jeden z naszych siłaczy na pytanie zdesperowanego już dziennikarza: (który słysząc w kółko, ile to trzeba zrobić powtórzeń na jaki mięsień z jakim obciążeniem, próbował dowiedzieć się czegoś, o planowaniu treningu, znajomości fizjologii, metabolizmu, czyli sugerował wprost, że trzeba to robić z głową) "A głowa, po co panu w tym wszystkim głowa!?" odpowiedział: "jem niom?".
Dotarliśmy przed umówioną godziną i oczom naszym ukazał się obrazek przedstawiający "niemiecki porządek" inaczej. Właściciel i jego "kuzę" próbowali jeszcze coś podmieść, sprzątnąć, ogarnąć. Ruchy nie były nerwowe. Nie wiem, jak długo te próby trwały, ale poruszali się jak zanurzeni w oleju, co przy koniach jest wskazane, czyli fachowcy. Pan doktor szurnął jeszcze raz miotłą po czym ją odstawił, stwierdziwszy zapewne, że to i tak bez sensu. Bo faktycznie było. Przywitanie, uściski dłoni, promienne uśmiechy. Prezentacja obejścia, części weterynaryjnej, stajni i jej mieszkańców. Wszędzie syf. Nie oceniam, opisuję fakty. Z różnych powodów było tak, a nie inaczej. Dali ogłoszenie, bo sami nie dawali rady. W stajni mały szok, myślałem, że w wyniku selekcji hodują jakieś mutanty minimum 180 cm w kłębie! Wystarczyło zajrzeć do boksu i wszystko stało się jasne. Takie materace trzeba pielęgnować przez ładnych parę miesięcy. Ponad trzy godziny chodziliśmy po terenie rozmawiając. Do domu nie, bo pani pewnie nie zdążyła odkurzyć, albo nie znalazła odkurzacza. Nie potrzebnie się czepiam, bo niby z jakiej racji ma zapraszać obcych ludzi do swojego wychuchanego gniazdka. Nagadałem się, aż mnie ręce bolały. Rozmowa była dość chaotyczna, poruszyliśmy mnóstwo tematów, głównie końskich, padały różne nazwiska: Ksenofont, Fillis, Steinbrecht, Parelli, Müseler, Seunig, Monty Roberts, Merkel, Boucher, Hitler, Balkenhol, Klimke, Walesa, Beerbaum, Heuschmann, Mickunas, Hunt, Raschid, Miller, Moroz (to ostatnie padło pierwsze jak się przedstawiałem) i wiele innych. Pan doktor większość znał, niewątpliwie posiadał sporą wiedzę teoretyczną, sprawiał wrażenie człowieka światłego, oczytanego, otwartego na nowości. Pani....pani sprawiała inne wrażenie. Dla niej największym, najgłówniejszym, niepodważalnym autorytetem końskim był...DZIAAADEK !!! Dziadek to, dziadek tamto, dziadek sramto. Wtrąciła się kilka razy do rozmowy powołując na mądrości dziadka. Pan wyraźnie już zniecierpliwiony stwierdził, że troszeczkę się od czasów dziadka, mającego według niej monopol na wiedzę, zmieniło i żeby w końcu zamknęła tą głupią niemiecką gębę!!! Z gębą oczywiście nie wyskoczył, ale mina zdradzała, że prawdopodobnie coś takiego pomyślał. Ja natomiast pomyślałem, że z panią może być ciężko, ale doktor zapewniał, że będę miał wolną rękę, że im się nie spieszy, że konie mają być zajeżdżone możliwie bezstresowo i tak prowadzone, żeby później potencjalny kupiec mógł takiego spokojnie dosiąść. Faktycznie im się nie spieszyło, bo najstarszy koń, który jeszcze nie miał siodła na grzbiecie był w wieku lat dziewięciu. Kobył hodowlanych było pięć, na szczęście nie wszystkie rodziły co roku, średnio dwie, albo jeszcze mniej. Koni surowych w stajni stało pięć i na łąkach położonych na wielkiej górze jeszcze coś koło dziesięciu w wieku od dwóch do czterech lat. Te na górze to była istna dzicz kudłata. Aha, no i było jeszcze dwóch emerytów, jeden chyba 26, a drugi już po 30-stce, ten starszy to był koń pani W. i ona go bardzo kochała i próbowała go z tej miłości zagłodzić. Młodszy był pupilkiem pana W. i był dwa, albo trzy razy na zawodach w ujeżdżeniu, ale za każdym razem dostawał kolki to pan dał mu spokój, wiele lat temu. I jeszcze dwa kuce, jeden szetland, a drugi podobno Deutsche Reitpony, bo wyglądał jak Islander nie obrażając potomków koni Wikingów. No i jeszcze koń Robert, kolejna miłość pani W. Niestety nieodwzajemniona hehehe… Koń po przejściach, odebrany panu, który miał go wyszkolić na czempiona, a okazał się złym człowiekiem, złym jeźdźcem, oszustem, naciągaczem mimo, że był niemcem. Narobił przekrętów na sporym terenie Niemiec. Widziałem nawet artykuł w jakimś końskim piśmie gdzie było zdjęcie Roberta, jako ofiary. Ale sprawiedliwości stało się zadość i zły pan poszedł do więzienia. Robert jako jeden z niewielu koni posiadał własne imię. Bo większość była nazywana tak jak ojciec, albo zdrobnieniem od tegoż imienia. Spytałem kiedyś panią dlaczego one się nie nazywają. Odpowiedziała, że tak jakoś schodzi i ona to w sumie ma różne pomysły (tu je oczywiście przytoczyła), ale nie może się zdecydować. No i słusznie, pomyślałem, odpowiednie imię to ważna sprawa i nie powinno być nadawane tak po prostu, lepiej odczekać parę lat, niż zrobić jakiegoś babola. Oprócz koni w skład żywego inwentarza wchodził jeszcze duży stary pies, którego się bałem, dwie zapasione gęsi, parę królików, zapomniana świnka morska, dwie dorosłe owce do których wkrótce dołączyły dwie małe uratowane od niechybnej śmierci z rąk owczarza (bo nie miał czasu na karmienie z butelki) i żółw, który prawdopodobnie już nie żył, bo zaklinował się między ścianą, a odkurzaczem który zaginął. To wszystko, to były ukochane zwierzątka 12-letniej córki właścicieli. Czyli niezła gromadka różnych stworzeń bo do tego dochodził jeszcze poruszający się w oleju kuzyn z nastoletnim synem i starsza pani W., czyli mama pana W. Jej mąż podobno jeździł WKKW. Pani starsza należała do pokolenia, które wpierdzielało armaty zamiast masła. Zastanawiałem się kiedyś na ile idee zaszczepione w tamtych czasach np. o wyższości jednej rasy przetrwały i w jakiej formie w głowach żyjących do dzisiaj przedstawicieli rasy panów. Do tej ekipy miałem już wkrótce dołączyć, bo rozmowa kwalifikacyjna, czy jak to nazwać wypadła pomyślnie. "Niezła ekipa, i jeszcze ten zdechły żółw, może być wesoło" tak sobie pomyślałem i pojechałem na wyspę rzucić w twarz mojemu jeszcze szefowi wypowiedzenie, cedząc przez zęby "To za Votana gnoju!".
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Bartosz Marchwica - 11-10-2015

"Gnoju"?
Zupełnie zbędny eufemizm! :-)