Hipologia
Orka na ugorze! - Wersja do druku

+- Hipologia (https://forum.hipologia.pl)
+-- Dział: Kategoria (https://forum.hipologia.pl/forumdisplay.php?fid=3)
+--- Dział: Konie chcą nas rozumieć (https://forum.hipologia.pl/forumdisplay.php?fid=4)
+--- Wątek: Orka na ugorze! (/showthread.php?tid=1087)

Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12


Re: Orka na ugorze! - Bartosz Marchwica - 08-17-2014

Jacku, gratuluję cywilnej odwagi w tej samokrytyce.
"Tylko koni, tylko koni żaaaaaaal..."


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 08-19-2014

Kilka miesięcy, może rok od momentu, kiedy zostało zrobione to zdjęcie, przestałem jeździć. Z różnych powodów. Załapałem się jeszcze na początek pracy trenera Mickunasa w Drzonkowie. Zrobiłem wtedy kilka naprawdę sporych kroków w stronę światła, które rzucał, jednak nadal z bardzo daleka, rozświetlony napis : Świadomość jeździecka. Za czasów drzonkowskich się działo, jak jasna cholera, ale to może kiedy indziej. Największe moje osiągnięcie z tamtego okresu to książka z dedykacją trenera ówczesnego Mickunasa Wojciecha, za najlepszą technicznie jazdę podczas halowych mistrzostw klubu w skokach kl. C, które, no posłodzę sobie trochę nieskromnie, wygrałem startując u boku m.in Stacha Jasińskiego i Jacka Bobika. Dla nich to był pikuś (czy też dla Stacha, Pikuś, bo miał wtedy psa co się tak nazywał), a dla mnie materiał do przemyślenia, jak mawiał Stirlitz. Nigdy nie byłem fanem ganaszowania koni, co wtedy, podobnie jak dzisiaj, na całym świecie było synonimem zebrania. Często jeżdżone od tyłu konie prędzej, czy później same przyjmowały zaokrągloną postawę. Tylko Drań, który przeszedł przez ręce zawodowego ganaszowacza, galopował z wyciągniętym do przodu ryjkiem, lekko uniesioną szyją, ale z podstawionym zadem. Spytany kiedyś przez młodego Dziadczyka dlaczego on tak chodzi odparłem, że miał rorera i po operacji wstawiono mu kawał rury z nierdzewki i nijak nie idzie go teraz zganaszować. Zawodowiec przede mną często jeździł na Draniu z rękoma zapartymi o kolana, albo stawiał zwierza w boksie na wypinaczach, na czas bliżej nieokreślony, żeby mu harda szyja ogiera i "twardy" pysk, trochę zmiękły. Wracając do Stirlitza, to przemyślenia z tamtego okresu były takie, że skutecznie wcale nie musi oznaczać mocno, siłowo, że można się z koniem dogadać, a nie zmuszać go. Oprócz niepodwarzalnego wpływu na te przemyślenia ostatniego trenera (ostatniego u którego trenowałem a nie, że był ostatni Smile ) spory udział miał w nich kot Albert, którego nauczyłem skakać przez przeszkody. Albert, kiedy był w szczytowej formie startował spod moich nóg, kiedy otworzyłem ręce, robił dwie, trzy kocie foule, skakał stacjonatę, jeszcze jedno foule i okser, po czym wracał dowolnym chodem (kłus, galop, do wyboru) do celowników początkowych. Przeszkody zrobione z różnych kijków i patyków, to nie były jakieś popierdółki. Pojedyncza stacjonata dochodziła do 90cm, a w szeregu np. 60cm na wejściu foule i wywalony w kosmos wagon 70 x 70cm. Wymiary są prawdopodobnie zaniżone, ale ja tam o parę centymetrów nie będę się kłócił. Co ma piernik do wiatraka? Otóż ma, bo wiatraki to kiedyś były młyny i tam w nich w środku robiło się mąkę... okey, okey do rzeczy....do pierników też Smile. Próbowaliście kiedyś zmusić kota do czegoś? DodamjeszczeszybkożeAlbertokazałsięAlbertąanastępnykotktóryskakałijeździłzemnąnarybynazywałsięBronisławBombiak. Ufff, bo to na bezdechu było.

Kiedy po dłuuugiej przerwie zacząłem wracać do koni stwierdziłem, że i owszem, wierzchowców i jeźdźców przybyło, ale sposób jazdy i podejście do koni dalej w zatrważającej większości zgrzebnoburaczany. Spotkałem się z trenerem Mickunasem. Pamiętał mnie Smile. Od deski do deski przeczytałem "Trener radzi". Mnóstwo rzeczy stało się jasnych. Dowiedziałem się, że istnieje ktoś taki jak Monthy Roberts i inni, że świat jeździecki bardzo nieśmiało i powoli, ale otwiera oczy na to, jak konie ten świat widzą naprawdę, a nie, jak się większości "koniarzy" wydaje. Też zacząłem przecierać zapluszczone ślipia.
Dzisiaj podstępna wiedza, pod różnymi postaciami, otacza nas zewsząd, krzyczy do nas:"Weź mnie !!!". Trzeba być niezwykle odpornym i zahartowanym w boju, żeby jej do siebie nie dopuścić. Niestety tych odpornych jest większość. Dopuszczalne nowości, to raczej sprawy sprzętowe. Nowe, bardziej skuteczne, czyli dające poczucie większej kontroli kiełzno, albo strzemiona przypięte do butów natychmiast poprawiające dosiad i równowagę, bo klient przestaje gubić strzemiona w parkurze.
Tymczasem na wyspie..., bo trochę zszedłem na koty, Votan, przebywając na pastwisku, wsadził przednią łapę w metalowy dyszel od beczkowozu. Akurat w miejsce gdzie schodzą się pod ostrym kątem dwa solidne ceowniki, tworząc literę V, zakończone uchem do podczepiania. Próbując się uwolnić obrócił sporą beczkę (beczka, to ta z tyłu)

[Obrazek: imagejpg1_zps3e5cd79e.jpg]

o 180 stopni i wcisnął pęcinę w najwęższe miejsce tej V-ki. Zawiadomili mnie przejęci wyspiarze. Kiedy dobiegłem do niego przestał się szarpać, stał na trzech nogach, dysząc ciężko. Czwarta noga zaklinowana w dyszlu na amen, ociekająca krwią, która na ziemi utworzyła sporą kałużę. Metalowa krawędź ginęła w rozciętej skórze pęciny, kopyto zwisało bezwładnie.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Krystyna Kukawska - 08-19-2014

Noo kurcze.... Jacek, czy Ty zawsze musisz kończyć w takim momencie?????????????


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 08-21-2014

Niskotonowa "Kurrwaaa" samoczynnie wydobyła się ze mnie przez zaciśnięte zęby "będzie czapa, jak nic " pomyślałem. Bałem się, że przy próbie oswobodzenia Votan zacznie się szarpać i pogorszy już niewesołą sytuację. Ale on jakby zwiotczał pod moim dotykiem. Patrzył tymi wielkimi oczyskami i zdawał się mówić: "Stary, zrób coś, długo tak nie ustoję". Uwięziona noga była mocno naciągnięta. Pęcina mogła być uszkodzona, rozerwany staw, pęknięta kość, cholera wie co jeszcze. Może to głupie, ale teraz, kiedy to piszę, zaczynam się denerwować, że ja tu piszę i piszę, a on cierpi i czeka. W rzeczywistości odbyło się to błyskawicznie. Miałem świadomość, że mogę pogorszyć sprawę szarpiąc za kopyto, z drugiej strony, jeżeli obrażenia są poważne to i tak bez znaczenia, a przynajmniej, póki co, oswobodzę zwierza. Nie miałem czasu na uzupełnianie wiedzy, wszechobecnej i ogólnie dostępnej. " Było wcześniej poczytać o pierwszej pomocy, tumanie" dodałem sobie otuchy w myślach. Jak już jesteśmy przy wiedzy (a nie mówiłem, że jest podstępna ?) to przy zdobywaniu jej warto się zaopatrzyć w gęste sito, albo się jakiegoś "sita" poradzić.
Ja Ciebie Krystyna bardzo przepraszam, że przerywam w trakcie trwania... opisu wyjęcia nogi z tego V.
Zapewne znacie to uczucie, kiedy trzeba zrobić coś co wiadomo, że będzie nieprzyjemne, niemiłe, może będzie mniej, lub bardziej bolało. Pół biedy, jeżeli po traumatycznym przeżyciu wszystko się uspokoi. Jasiu wracający po zakończeniu roku szkolnego z cenzurką na której widnieje, podsumowujący wszystkie oceny wpis "nie otrzymał promocji", drogę do domu ma długą, ale w końcu wróci. On wie: pokażę świadectwo, jeszcze tylko wpier.... i już wakacje. Często to niechciane "coś" odwleka się w nieskończoność, głupczy, bagatelizuje, ale to nieuchronnie nastąpi.
Kiedy dotknąłem szyi Votana, jednym ruchem zsunąłem dłoń po łopatce i dalej wzdłuż uwięzionej nogi, aż do nadpęcia, jednocześnie drugą ręką złapałem od spodu kopyto. Chciałem wyczuć, czy staw pęcinowy jest cały, czy kopyto nie zwisa jakoś nienaturalnie. Wszysto było tak naprężone, że nie było mowy o jakimkolwiek luzie. Zaciskając dłoń na nadpęciu i mocno chwytając kopyto zacząłem ciągnąć, mocno ciągnąć, ile miałem pary. "Dupa, nie pójdzie" nawet nie pomyślałem, to stwierdzenie przemknęło przeze mnie. Cała ta akcja od momentu, jak położyłem rękę na szyi trwała jakąś sekundę, może dwie, trzy. Nie wiem. Kiedy stwierdziłem, że nie dam rady, nie było zawahania, jeszcze mocniej, co wydawało się niemożliwe, zacisnąłem łapy i ze wszystkich sił szarpnąłem. Kopyto zostało mi w ręce.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Surikiko - 08-22-2014

Jezu...


Re: Orka na ugorze! - Krystyna Kukawska - 08-22-2014

O w mordę........... Chyba do Ciebie zadzwonię i dowiem się, co było dalej, bo mnie już wszystko boli Cry


Re: Orka na ugorze! - Kam - 08-23-2014

No to ja dołączam to czekających...


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 08-24-2014

Kopyto wraz z całą kończyną. Szarpiąc, obawiałem się, że Votan zabierze nogę, czemu nijak nie mógłbym zapobiec i znowu by się zaklinował. Nie zabrał, więc można powiedzieć, że została mi w rękach i podnosząc ją wysoko uwolniłem z pułapki. Stanął na zranionej nodze, przeprowadziłem go parę kroków, obciążał nieśmiało, ale normalnie. Krew pociekła żywiej. Zacisnąłem uwiąz, niestety nad nadgarstkiem (skutek niedouczenia), jednak na tyle mocno, że droga do domu znaczona była pojedynczymi kroplami. W międzyczasie został powiadomiony szef i organizował już lekarza. W stajni podczas zmiany prowizorycznej opaski zaciskowej na równie prowizoryczną, ale z cieńszego sznura, zniecierpliwiony i wystraszony koń kopnął pomagającego mi Stefena w ramię. Prawie dwumetrowy Stefen ramię miał gdzieś na wysokości mojej głowy. Cios był tak szybki, że najpierw dotarł do mnie przerażający krzyk kolegi i dopiero załapałem, co się stało. Zgiął się z bólu, ręka zwisała bezwładnie. "To się nie dzieje naprawdę" pomyślałem. Byłem zły na niego. "Pomocnik się znalazł", tyle się naopowiadał, jak to on z różnymi końmi pracował, jak się wywrócił z wozem i takie tam. Szybko porzuciłem pomysł, żeby dobić gamonia łopatą i zakopać. Za duży dół. O dziwo nie było otwartej rany z której wystawała złamana kość, nie było żadnej rany. Stefen regularnie ćwiczył, był mocno zbudowany i rękę w bicepsie miał jak mały cygan nogę, myślę, że to go uratowało. Pojęczał i się ogarnął. Skończyło się na porządnym stłuczeniu, nawet kość nie była naruszona.
Votanowi przemyłem ranę, założyłem opatrunek i pozostało czekać. Zaczynał się niecierpliwić, grzebał zranioną nogą, był pobudzony. Na ile było to możliwe starałem się go uspokoić, efekty były mizerne i złudne, przestawał grzebać i stał zrezygnowany, po czym następowało gwałtowne kopnięcie i nerwowe walenie w betonową posadzkę, jakby chciał się pozbyć uporczywego bólu. Po upływie około pół godziny postanowiłem poluźnić na chwilę ucisk (błąd!), bo wyobraziłem sobie, jak ja bym się czuł, a poza tym coś mi świtało o niedokrwieniu i martwicy. Koń chyba poczuł ulgę, ja mniej, bo krew zaczęła wyraźnie przeciekać przez opatrunek. Kiedy stwierdziłem, że noga już nie odpadnie z powodu braku krążenia, ponownie założyłem sznur. Była chwila spokoju. Lekarza nadal nie było, musiał zorganizować przelot na wyspę. Minuty wlokły się w nieskończoność, zacząłem się nerwowo rozglądać, czy przypadkiem w pobliżu nie kręci się Onno, dla którego czas miał inne znaczenie i z racji wieku prawdopodobnie do dzisiaj otrzymuje upomnienia z biblioteki babilońskiej, bo nie zwrócił kilku książek w twardej oprawie...glinianej.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Surikiko - 08-25-2014

Wprowadziłam w historię znajomych, męża i syna. Powiedziałam, że albo Votan umrze albo to manipulacja uczuciami biednego czytelnikaSmile. Gratuluję Jacku Hitchcocku - co najmniej 20 osób w ogóle nie związanych z końmi czeka na ciąg dalszySmile)))).


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 08-27-2014

Surikiko Wprowadziłam w historię znajomych, męża i syna. Powiedziałam, że albo Votan umrze albo to manipulacja uczuciami biednego czytelnikaSmile. Gratuluję Jacku Hitchcocku - co najmniej 20 osób w ogóle nie związanych z końmi czeka na ciąg dalszySmile)))).
Witam nowych czytelników i dziękuję za gratulacje :oops: 20 osób w ogóle nie związanych to nie w kij dmuchał Smile

Kiedy czekałem na lekarza, przemieszczającego się gdzieś w przestworzach, niestety nie z prędkością światła, zaczął mi się wyświetlać w środku, w człowieku, film dokumentalny, przedstawiający Votana i mnie w różnych sytuacjach, można powiedzieć, całe nasze wspólne życie. Przestraszyłem się, bo podobno przed śmiercią ma się podobne projekcje. Kurcze! Ale kto zginie? Ja? Na zawał? Votan? Bo nie da się go uratować? Czy Stefen, najpierw skopany, a następnie przebity przeze mnie widłami, bo znowu zacznie jęczeć? Na tym etapie nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. Zignorowałem zły omen i z lekkim rozrzewnieniem (napisałem lekkim, żeby nie było, że się rozkleiłem i wyłem jak bóbr. Nie pora była ku temu, mobilizacja, determinacja! tego mi było trzeba!) przyglądałem się kolejnym ujęciom z filmu. Wszystkie najważniejsze sceny do tego momentu można obejrzeć-przeczytać we wcześniejszych postach. Nie związani w ogóle też mogą Smile
Nie opisywałem np. wycieczki na kraniec wyspy, galopu po plaży, brodzenia po wodzie. Dla Votana to była nowość, niechętnie oddalał się od stajni. Kilka razy próbował zawrócić, ale robił to strasznie nieudolnie, nieśmiało wręcz. Wystarczyło powstrzymać go od zawrócenia, przeczekać, uruchomić napęd, czyli poprosić, żeby ruszył dupę i to już. Najbardziej rozbrajające było to, jak Votan za mną podążał. Kiedy przychodzenie do mnie, czy też często przybieganie, było dość gruntownie utrwalone, któregoś dnia wychodząc z pastwiska nie zapiąłem uwiązu. Jak już pisałem, wcześniej w zwyczaju było puszczanie koni luzem do stajni. "Najwyżej będzie tam przede mną". Otworzyłem wyjście i zawróciłem, poszedł za mną. Zrobiłem parę wywijasów, on za mną. Zatrzymałem się, wygłaskałem gościa i ruszyłem w kierunku stajni. Znowu stanąłem, on też. Nagrodziłem go za to szczodrze i ruszyliśmy dalej. Kiedy tylko próbował "rozproszyć" się, natychmiast przypominałem mu, że jestem, podnosząc rękę, machając linką, tupiąc nogą, czy też kopiąc go z całej siły w brzuch. Tak, to ostatnie to oczywiście taki głupi żart, albo suchar. Niestety uśpił moją czujność i przed stajnią, dobre 2,5 m, Votan olał mnie jako przewodnika i pomaszerował do swojego boksu. Szybko otrząsnąłem się po tej porażce i ćwiczyliśmy dalej. Właśnie zdałem sobie sprawę, że ćwiczenia te narażały mnie na wywiezienie z wyspy w trybie natychmiastowym i umieszczenie w zakładzie dla osób sprawnych umysłowo inaczej. Facet prowadzi konia, nagle zatrzymują się i głaszcze zwierza, ruszają, ale prowadzący czegoś zapomniał, bo zawraca, znowu stają, roztargniony powoli podnosi rękę i znowu głaszcze, trwa to chwilę, pewnie myśli, po czym stwierdza, że to nic ważnego, albo zapomniał czego zapomniał i znowu zawraca, idą. Do tego dochodzą zakręty w różne strony, opuszczanie przez gościa głowy z jednoczesnym dziwnym wydechem, zmęczony? wzdycha? Albo załamał się, o ile w tym stadium takie emocje są mu dostępne. I ten koń, teraz dopiero widać, że nie jest uwiązany. Łazi za nim, parę razy go dotknął... No taaak! To koń przewodnik, próbuje go prowadzić, a ślepy nie bardzo kuma. Nieee, niemożliwe, jakby weszli do sklepu, na prom, albo do windy? Takie przemyślenia mógłby mieć postronny obserwator i na ich podstawie wywnioskować: "roztargniony nie, ślepy nie, pewnie wariat". Wtedy nie miałem takich przemyśleń i prowadzałem się z Votanem dalej. Zdarzało się, że przecinaliśmy drogę nadchodzącym ludziom. "Jezu!!! On jest bez niczego" krzyknęła kiedyś niemiecka matka, cofając się w popłochu jednocześnie wyrywając małą niemiecką rączkę ze swojej córeczki. Większość reakcji była pozytywna, zdarzało się, że z niemieckiego szwargotu wyłoniłem łasym na pochwały uchem: "Pferdeflüster", "toll", "Monthy Roberts" "Wahnsinn". Scena końcowa filmu, to powrót ze spaceru z koniem w ręku. Idąc skrajem drogi zatrzymywałem się raz po raz na krótki popas. Kiedy ruszałem, konisko przerywało jedzenie i lazło za mną. Postanowiłem go odpiąć. Pomyślałem (i tu jakbym słyszał moją Anię: "ojej, to teraz się zdrzemnij"), że jak pójdzie to do stajni, a jak nie, to przecież jesteśmy na wyspie, jest przypływ, głupi nie jest i nie rzuci się w morskie odmęty, jak niejaka Wanda co Niemcu Wink dać d.. dłoni nie chciała, za to dała nurka do Wisły. Do stajni było jakieś, gdzieś tak 500 m. Zdjąłem kantar i oprócz tego, że Votan był goły nie zmieniło się nic, dalej trzymał się się mnie, kiedy stawałem podjadał, od czasu do czasu dociskał trawę tym wielkim, miękkim nochem sprawdzając chyba, czy podłoże jest bezpieczne. Parę razy przeszliśmy na drugą stronę drogi, raz zawróciłem, szedł za mną. Na rżenie dobiegające ze stajni zareagował podnosząc głowę i nastawiając mięsiste uszy. Na pewno ropoznał tego co się nadzierał, ale widocznie nie było to nic ważnego, bo nie odpowiedział, mógł co najwyżej mruknąć, bo miał pełną paszczę: "no co tam Wulkan, pochodziło by się luzem, coooo? hehehe" i spokojnie jadł dalej. Dla wielu z Was być może to nic wielkiego, mnie wypełniało przyjemne, ekscytujące ciepło. A to zdjęcie zrobione pod koniec spaceru.[Obrazek: imagejpg1_zps4f8a88ce.jpg]Lubię je ze względu na konia, bo ja wyglądam na nim jak ostatnia dupa z tym paluszkiem (miałem napisać "ostatnia cipa", ale Ania stwierdziła, że jakieś to słowo takie... No co, cipa jak cipa).
Warkot samolotu usłyszałem w momencie, kiedy przerwano brutalnie film puszczając reklamy. Zostawiłem, nie bez obaw, Stefena z Votanem, złapałem wózek i pobiegłem na lotnisko, żeby odebrać nieludzkiego doktora z całym sprzętem, kórego będzie używał, czyli wszystkie te igły, nici, nożyczki, strzykawki, bandaże i asystentkę.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 08-31-2014

Odebrałem doktora i jego niezbędny inwentarz, również żywy. Tłumu na lotnisku nie było, bo przyleciał jeden samolot niewiele większy od latającego modelu, nie musiałem więc rozpychać się łokciami i wysuwać do przodu, tak żeby moja była widoczna, tabliczki z nazwiskiem lekarza. Kiedy weszliśmy do stajni, obaj poszkodowani spojrzeli na nas, jakby mieli coś na sumieniu. Podczas mojej nieobecności opaska zaciskowa poluźniła się. Stefen ze stłuczoną ręką nie bardzo był w stanie to poprawić, no i zapewne nie chciał drugi raz otrzymać kopa. Krwi zdecydowanie przybyło i była rozbryzgana wokół Votana na podłodze i ścianie. Nie był to jednak ilości, które zaniepokoiły doktora. Zmienił opaskę na swoją, wykonaną ze starej dętki rowerowej (może oglądał Słodowego). Założył ją pod stawem napiąstkowym. Po obejrzeniu obmytej rany, zaczął coś mówić o usypianiu.... Nerwowo przełknąłem ślinę. Szybko dotarło. Przecież nie będzie go szył na żywca. Operacja przebiegła sprawnie. Kości były całe, ścięgna również. Pan podwiązał krwawiące naczynko, zszył rozciętą skórę, założył dren i po krzyku. Rana goiła się jak na psie. Nie było żadnych komplikacji. Podczas codziennego obrządku zamykałem stajnię i wypuszczałem chorego z boksu, dreptał sobie spokojnie po korytarzu, zwiedzał boksy. Zacząłem go już prowadzać na coraz dłuższe spacery i wtedy szef poinformował mnie, że Votan jedzie na ląd, że sprzedaje go jakiejś babce.






Ta przerwa powyżej pokazuje co mi się zrobiło w głowie, zrobiło mi się nic. Pusto. Przypomina co prawda obraz pewnego malarza pt. "Przejście Żydów przez Morze Czerwone". Artysta zapytany, dlaczego tak nazwał białe zagruntowane płótno, przecież tu nic nie ma, odparł : "no właśnie, morze się rozstąpiło, Żydzi już przeszli, a pogoń jeszcze nie nadeszła". Ale tam, na obrazie coś się działo, była akcja, napięcie, rozgrywał się dramat.
O sprzedaży Votana właściciel przebąkiwał już wcześniej, ale nie było to nic pewnego. Wspominał też o zakupie nowej pary. Sam nie bardzo wiedział, jak to ma wyglądać. Z jednej strony postrzegał mnie, jako kogoś, kto ma pojęcie, z drugiej słuchał ludzi, którzy pojęcie mieli delikatnie mówiąc mgliste. Guru Eduard, o którym wspominałem, miał swoją niepodważalną wiedzę na temat koni. Jak mówił, że wkręcane hacele nie, to mimo wielu prób nie udało mi się przekonać szefa, żeby spróbować. Jak mówił, że z Votana nic nie będzie, to nawet to co widział nie było go w stanie przekonać. Przyklaskiwali mu ochoczo Małpa i jego brat rozumu Harald.
Decyzja zapadła, koniec kropka. Przyszedł wyznaczony dzień, zapakowałem Votana na prom. Nie było z tym najmniejszego problemu. Ufnie wszedł do małej skrzynki. Dzielnie zniósł transport dźwigiem. Kiedy prom ruszył, stałem obok niego na pokładzie i głaskałem dodając otuchy. Po jakimś czasie poszedłem do środka, bo zaczęły mi łzawić oczy, to od tego cholernego wiatru. W porcie docelowym poznałem nową właścicielkę Votana, sprawiała miłe wrażenie, chociaż wydawała się trochę nadpobudliwa. Dowiedziałem się, że konie to jej wielka pasja. Ujeżdżenie, skoki, zaprzęgi, młode konie, stare konie, trudne konie, nie ma żadnego problemu, ona to wszystko zna i robi. To dobrze pomyślałem. Pośród kilku tatuaży którymi była "ozdobiona" dostrzegłem na przedramieniu datę. Wyjaśniła mi niepytana, że to data śmierci jej syna. Zginął podczas treningu skokowego. To pech pomyślałem, zdarza się najlepszym, a ona z tego co mówi, zna się na tym co robi. Zapewniła, że Votanowi będzie u niej dobrze, że będzie doglądać chorej nogi, bo rana nie do końca była zagojona i że zadzwoni, żeby ją i Votana koniecznie odwiedzić, pożegnała się i pojechali. Pomachałem odjeżdżającej przyczepie i poszedłem na prom, bo znowu zimny, ostry i w tym momencie wyjątkowo nieprzyjemny wiatr Morza Północnego zawiał mi prosto w oczy.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Krystyna Kukawska - 09-01-2014

No i ja już dalej nie chcę, bo u mnie chyba halny Cry


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 09-02-2014

Po wyjeździe Votana powietrze ze mnie zeszło, może i dobrze, bo to zdrowiej. Jeżeli nie można czegoś zmienić, trzeba się z tym pogodzić, po prostu. Tak łatwiej się żyje. Zdegradowałem się osobiście i ze stanowiska Rycerza Smętnego Oblicza spadłem na pozycję Sancho Pansy. Zastanawiałem się również nad objęciem funkcji osiołka, no ale już bez przesady. Wiatraki obserwowałem, ale nie walczyłem z nimi. Wiedziałem, że z tej mąki chleba nie będzie, a jeżeli to zakalec, albo przypalony piernik w kształcie durnia. Jaki kształt ma dureń? Rozejrzyjcie się. Co z tego, że Małpa, uproszona wręcz przeze mnie, pojechała kawałek, trzymając w miarę poprawnie lejce i nie szarpiąc końskich pysków, kiedy za chwilę łapy szły w ruch. Efekty orki były mizerne. Co udziabałem trochę pola motyką, to za plecami rosły nowe chwasty. "W dupie to mam", takie oto objawienie na mnie zstąpiło. Nie będę na siłę rozkuwał krzyżackich łbów. Robiłem swoje, konie miały się tak dobrze na ile to było możliwe. Zacząłem się rozglądać za innym miejscem, a nuż trafi się jakieś normalne. Nowa pani Votana zadzwoniła do mnie z zapytaniem, czy jeździłem na nim w teren, hmm zapomniała. Przy okazji dowiedziałem się, że wszystko w porządku, że trochę był nerwowy na początku, ale ona to zna, bo to nowe miejsce bla, bla, bla i wpadnijcie koniecznie z szefem na kawę. Wyjazd w celu konsumpcji kawy ugrzązł na etapie planowania. Jakiś czas później Małpa i Gruby oznajmili mi, że będąc na lądzie odwiedzili Votana. No i co? I co? W porządku wszystko? Chodzi w zaprzęgu, pod siodłem czy jeszcze na pastwisku? Zacząłem dopytywać i dopiero dostrzegłem ich miny. Spojrzeli na siebie, jakby jeden drugiego chciał zmusić wzrokiem "no powiedz" " to Ty powiedz". Nie pamiętam który przegrał i zaczął mówić. Początkowo myślałem, że postanowili mi zrobić taki kawał, że powiedzą, będzie chwila ciszy, a później wszyscy, łącznie ze zgrubaszczonym Jack Russelem rykniemy śmiechem i będziemy się tarzać trzymając za brzuchy. Ale chwila minęła i jakoś nikomu nie było do śmiechu. Nie dostrzegłem najmniejszych oznak skrywanego rozbawienia, wręcz przeciwnie, w ich oczach widoczna była troska. Choleryk Martin i jego flegmatyczny kolega wyposażeni byli w dusze z seryjnej produkcji, taki podstawowy model, dopuszczający małe oszustwa, knowania i inne drobne grzeszki, ale w gruncie rzeczy szczery i dobroduszny. Pamiętam, jak kiedyś złowili niewymiarową rybę. Przynieśli ją żywą w wiaderku z wodą i spytali, czy mogę ją oczyścić. Powiedziałem, że to dziecko jeszcze, i nie będę niemieckiego rybiego dziecka mordował i czy im nie szkoda i czy nie mają co jeść. Na co oni, to co teraz? To teraz ją wypuśćcie. Poszli i wypuścili. Znałem ich już trochę, wiedziałem, że wieści z lądu to żaden głupi dowcip. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Marta Ch. - 09-05-2014

Czekamy na ciąg dalszy, na mila z powiadomieniem o nowym wpisie!!!!
LITOŚCI !!!!
Przyjemność czytania o przygodach koni na wyspie zastąpiło nerwowe oczekiwanie na dokończenie relacji "Choleryka Martina" - czy też "jego flegmatycznego kolegi".

Usiądź i napisz choć 2 zdania…..najlepiej, że wszystko z Votanem OK.?????


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 09-05-2014

Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że te wszystkie "njusy" przekazuje mi dwóch "fachowców" i brałem poprawkę na ich interpretację tego co widzieli i co opowiedziała im ta dziwna pani, u której stał Votan. Stał to dobre określenie, bo od jakiegoś czasu na pastwisko wychodził sporadycznie. Nie miał go kto wyprowadzić. Nie dlatego, że brakowało ludzi, tylko trudno było znaleźć śmiałka, który by się tego podjął. Wcześniej jednego z prowadzaczy Votan podobno poturbował. Kopnął, pogryzł, stratował, czy wszystko naraz. Od tamtej pory przypięto mu łatkę niebezpiecznego i złego konia. Oczywiście próbowano dosiadów, ale zaprzestano ich szybko, bo mimo obiecujących początków z czasem nie szło ujechać. Podobnie było z pracą w zaprzęgu. Szybko okazało,się, że koń nie chce ciągnąć i szarpie się w wozie. Martin swego czasu bał się Toledo, który na każdym postoju był niespokojny, próbował złagodzić świąd wywoływany przez pasożyty i tarł nogami o łańcuchy, często je przekraczając. Dlatego jego opowieści, o tym, że Votan rzucił się na niego z zębami i kopytami, kiedy próbował wejść do boksu wysłuchałem ze spokojem. Z drugiej strony, swego czasu to był jego ulubiony koń, cokolwiek to lubienie oznaczało i do boksu go raczej wpuszczał. Panowie opowiadali to wszystko z bardzo poważnymi minami. Zebrałem się. W sobie. To wszystko po to, żeby kiedy zadzwonię do tej dziwnej kobiety nie zacząć w stylu: "Co wy tam k... odp....cie z tym koniem??!!!" Nie wiedziałbym, jak to po niemiecku powiedzieć, ale znam wystarczająco dużo niemieckich brzydkich słów, żeby okazać niezadowolenie i sprawić, żeby pani zrobiło się przykro. Zadzwoniłem. Pani sprawiała wrażenie zmieszanej, coś bąkała, że jej nie było, że jakiś pracownik machnął ręką to się Votan spłoszył, ale ona już jest i czy mógłbym przyjechać, to ona zadzwoni, odbierze mnie z portu i żebym pokazał co i jak z Votanem robić, to ona mnie później odwiezie bla, bla, bla. "Teraz???!!!! Teraz mam Ci pokazać, głupia niemiecka krowo?!" Pomyślałem, trzymając się dalej na już bardzo mocnym kontakcie, bo jeszcze chwila, a bym eksplodował. Przypomniałem jeszcze tejjjj.... pani, że mówiłem, co to za koń i trzeba dużo cierpliwości, łagodności i zrozumienia. Tak, tak no oczywiście, ona to wszystko wie, rozumie, to już porozmawiamy, jak przyjadę. Nie zadzwoniła. Dwa razy nie odebrała telefonu. Pewnie zajęta była. Może się dogadała z koniem. Pojedziemy, pojedziemy słyszałem od nagabywanego szefa. Nie pojechaliśmy. Któregoś dnia podczas, nazwijmy to, porannej odprawy, zapytałem właściciela co u Votana i kiedy pojedziemy, w końcu. Zapadła złowroga cisza. Ta cisza była namacalna, była zimna i bolała. Martin i Harald pospuszczali głowy, wiedzieli już..... Atmosfera zrobiła się nieznośnie gęsta, trudno było oddychać. Miałem wrażenie, że szef robi się coraz mniejszy pod wpływem mojego spojrzenia, które zaczynało go miażdżyć, aż w końcu wydukał: "Votan nie żyje". Usłyszałem, ale nie dotarło. "Coo?!!... Jak to?......nie żyje". "Został uśpiony".
Cdn.