Hipologia
Orka na ugorze! - Wersja do druku

+- Hipologia (https://forum.hipologia.pl)
+-- Dział: Kategoria (https://forum.hipologia.pl/forumdisplay.php?fid=3)
+--- Dział: Konie chcą nas rozumieć (https://forum.hipologia.pl/forumdisplay.php?fid=4)
+--- Wątek: Orka na ugorze! (/showthread.php?tid=1087)

Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12


Re: Orka na ugorze! - Barbara Rzepiszczak - 03-06-2013

Też niecierpliwie czekam :mrgreen:


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 03-08-2013

Pytanie padło, bo od jakiegoś czasu można mnie było zobaczyć z Votanem w różnych miejscach wyspy. Konfiguracje były różne (rozmowa, luzem, Votan, w porcie, plaża, górka):
- Votan prowadzony na uwiązie,
- Votan bez uwiązu,
- w zaprzęgu z Posejdonem, lub z Toledo, lub z Pierem,
- Votan sam w zaprzęgu z lewej, lub z prawej strony,
- na "lonży"
- luzem na pastwisku, uciekajacy przede mną Smile
- pod siodłem, na oklep, z wędzidłem, bez wędzidła,
- pasący sie przed stajnią podczas, gdy ja czyściłem uprzęże, nieopodal,
- Votan w boksie, ja u siebie w pokoju, śpimy... , bo jest noc
- itp. itd.
„Trochę lepiej, ale ciągle się boi. Biedny koń, miał dużo złe doświadczenia z człowiek (chciałoby się powiedzieć „z biała niemiecka człowiek”) (ale się nie powiedziało). Prawdopodobnie pracował w lesie” odparłem. „W leesiee?, to możliwe. Ale boi się? A czego on się boi?” Dawało się wyczuć lekką ironię. Tak, jakby strach się koniom nie należał.
Pomyślałem sobie, a co mi tam, spróbuję, a nuż, a widelec coś uorzę... Poprawiłem beret, przeżegnałem się, splunąłem w dłonie (Myszko żono moja, oczywiście, że nie plułem sobie w łapska, to tylko tak na niby Wink ), napiąłem lejce, świsnąłem batem i pooszły konie. No może nie po betonie, ale ciężko. Z daleka musiało to wyglądać tak, jakby Ireneusz Krosny przyjechał na wakacje i starał się wytłumaczyć coś tubylcowi. Językiem niemieckim posługuję się w stopniu „komunikacyjnym”, zatem pomagałem sobie „mową ciała”. Mówiłem i pokazywałem, jak Votan bał się bata, jak zadzierał szyję, robił wielkie oczy, trząsł się i był w każdej chwili gotowy do ucieczki (którą oczywiście też pokazałem). Jak zachowywał się w boksie. Opowiadałem, jak zachowuje się w zaprzęgu, jak źle mu ciagnąć z zadartą szyją, jak byłoby mu łatwiej gdyby opuścił nos i wyciągnął do przodu. Jak na lonży, którą szybko zrozumiał, po jakimś czasie zaczął tę dużą łepetynę opuszczać na jeden krok, dwa, pięć...z czasem koło. Jak pod siodłem zaczynał robić coś na kształt „żucia z ręki”. Tłumaczyłem, dlaczego uważam, że pracował w lesie. Votan w zaprzęgu nie ruszał, on się zrywał tak jak konie ciągające wielkie kłody drzew. Zryw, drzemy na całego, krótki odcinek i przerwa. Podczas postoju stał spokojnie, w momencie gdy brało się lejce do rąk zapalały mu się wszystkie lampki, próbował ruszać szarpiąc kilkutonowy zestaw, przytrzymany grzebał nerwowo przednią nogą, szarpał się, wyskakiwał w górę po czym często stawał i odwracał głowę w moim kierunku. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu. Kiedy ogłowia były jeszcze bez okularów wyraźnie było widać piękne duże, zdawać by się mogło nabrzmiałe od łez oczy. Oczy, w których było wszystko, cała historia, przerażenie, krzyki, piękące razy batów, uderzenia napierśnika odbierające oddech, przeraźliwy nie do wytrzymania ból tłukącego o szczękę i rozdzierajacego pysk wędzidła. W tych oczach nie było tylko jednego. Nie było nadziei.
Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się dlaczego Małpa jeździł Votanem tak, jak to opisywałem. Od czasu, jak Votan strzelił zadem Głupi wydłużył maksymalnie łańcuchy, przesiadł sie na środek i starał się nie powstrzymywać koni zupełnie. „Zrywka” w porcie i biedny koń ciągnął sam całą parą, bo bał się zatrzymać, jak już ruszył wolałby się sam zarżnąć, zajechać w tym pieprzonym wozie. Tylko tutaj dystans był zdecydowanie dłuższy niż w lesie. Na zakrętach często podgalopowywał, a pod górę to już obowiązkowo. Zadarta szyja, mielące powietrze przednie nogi, to Głupiemu imponowało, najszybszy zaprzęg na wyspie. Dowiedziałem się również, że Votan nie chodził regularnie, nikt nie chciał nim jeździć, bo stwarzał problemy.
Eduard był zgodny co do tego, że koń powinien chodzić regularnie. Dziwnie na mnie patrzył, kiedy mówiłem o przywództwie w stadzie, o zaufaniu, o respekcie, o kontroli ruchu, którą zaczyna się już w boksie. Być może pomyślał nawet, że taki zawiadowca, dyspozytor to też szef stada. Widział mnie kilka razy, jak pracowałem z Votanem i niby przyznał, że coś tak jakby drgnęło, że coś tam niby lepiej, ale jak się później okazało to było takie „niemieckie gadanie”, a bardziej dosadnie (bo sobie znowu te oczy przypomniałem!) pie... kota za pomocą młota.
Cdn..


Re: Orka na ugorze! - Marek Wiśniewski - 03-11-2013

Czuję się jakbym za dzieciaka włączył "Studio 2" czekając na western a widział tylko obraz kontrolny i napis "za chwilę dalszy ciąg programu"... co z tym cdn-em?


Re: Orka na ugorze! - Krystyna Kukawska - 03-12-2013

Będzie na pewno :wink: Spokojnie, Marek, cierpliwości. Jeszcze się jej przy koniach nie nauczyłeś? :wink:


Re: Orka na ugorze! - AnnaRadomańczykMoroz - 03-12-2013

Cdn. miał być już od rana, ale serwer płatał figle i nie było dostępu do forum Smile


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 03-12-2013

Młota Kowalskiego, o ile jakiś Kowalski młot wynalazł, albo był jego właścicielem (bo na pewno wynalazł pewien rodzaj czekolady niejaki Deserow, nie wiem, jak teraz, ale kiedyś była w sprzedaży czekolada z napisem „Czekolada Deserowa”), czy też młota kowalskiego. Ewentualnie Kowalski sam był niezłym młotem. A skoro już przy wynalazkach jesteśmy (nawet, jak tego nie chcecie). Kto wynalazł rower? Nie, nie, nie Rowerow, wynalazł go co prawda ruski... ale u Niemca na strychu. Ja natomiast wynalazłem h a a m u u lec! Idea Jazda bez hamulca nożnego, załadowanym zestawem, ciągniętym przez konie nie do końca rozumiejące, czego się od nich oczekuje, pośród przechadzających się ludzi (często z wózkami, służącymi do przewozu małych niemieckich dzieci, z wózkami do przewozu bagażu, lub z wypasionymi balkonikami, których właściciele nigdy nie mogli dogonić, bo co krok to balkonik się odsuwał), była oczywiście możliwa, ale uciążliwa i niebezpieczna. Przede wszystkim podniosłem i przesunąłem do przodu wajchę hamulca ręcznego, co bym przy zaciąganiu nie musiał się schylać i zakładać ręki (nazwałem tę rękę „ciągnąca ręka hamulcowości”) na plecy. Po długiej fazie przygotowań, sporządzania obliczeń, po wykonaniu setek rysunków, mniej lub bardziej technicznych, przeprowadzeniu wielu badań i nieudanych eksperymentów, po zużyciu setek kilogramów płaskowników, prętów, śrub, wiader farby, pędzli, że o szprychach rowerowych nie wspomnę (pamiętacie Adama Słodowego, on bardzo często mówił : „do wykonania tego elementu wykorzystałem fragment starej szprychy rowerowej”)... światło dzienne ujrzało cuudo!

[Obrazek: image_zpsc23f4382.jpg]

Bo wcześniej wyglądało tak:

[Obrazek: image_zpsd17896d9.jpg]

Hamulec nożny działał niezależnie, mimo, że podłączony był do tego samego cięgna, co ręczny. Być może niektórzy z was wietrzą tu mistyfikację, że to zdjęcia dwóch różnych wozów. Otóż, nie! To ta sama fura tylko podrasowana! Gdybym jeszcze dodał migającą bez sensu diodę można by powiedzieć, że układ hamulcowy został naszpikowany elektroniką i, że to prawie sztuczna inteligencja. Możecie się śmiać, mnie tam duma rozpierała. Przejeżdżając obok tłumu, który zebrał się licznie (dwóch „mądrych” i jeden normalny) celem odbioru „dzieła”, tak byłem rozdęty tą dumą, że musiałem wyglądać na koźle jak Zagłoba, podkręcający wąsa i mówiący: „jam ci to, nie chwaląc się”...uklecił.
Po „wynalezieniu” hamulca nożnego miałem „dodatkową” wolną rękę do znęcania się nad biednymi końmi. Przydawała się zwłaszcza (no sorry, być może zostanę zbanowany za opowiadanie starych kawałów, ale po prostu muszę: czym się różni gołąb od zwłaszczy? Otóż tym, że gołąb lubi siadać na oknie, a zwłaszcza na parapecie) przy zjeżdżaniu z góry zakończonej zakrętem, no i do obsługi dodatkowych czarnych wodzy...taki kolor miały po prostu, te lejce, w sensie.
Czasami przy jeździe z „czarnymi wodzami” pomagał mi Steffen. On powoził, a ja mogłem się zająć pacjentem idącym na dopiętych lejcach. Musiałem tylko uważać, żeby zwierzak nie otrzymywał sprzecznych sygnałów. Kolega chce w lewo, ja w prawo, na co koń się odwraca i mówi jak ta żaba (ze starego dowcipu): „Przecież się k... nie rozerwę!!” Prowadzenie jednego konia dwoma wodzami, lejcami, lonżami, z siodła, z kozła, z ziemi jest ogólnie rzecz biorąc proste, w sumie cała jazda konna też jest banalnie prosta, podobnie jak gra na fortepianie. Aby zagrać wystarczy tylko w odpowiednim momencie odpowiednim palcem uderzyć w odpowiedni klawisz. Nie pamiętam czy pan trener Mickunas użył tego porównania w „Trener rodzi”, ale na pewno stwierdził, że i owszem da się grać i siekierą, ale instrument się niszczy. Pozostając w tonacji muzycznych porównań można by sparafrazować pytanie, które padło z widowni podczas szkolenia z dr Heuschmannem: dlaczego..pii, pii.. od początku rozgrzewki trzymał fortepian za mordę?
W zaprzęgu sprawa się komplikuje, bo nam się te wodze, lejce, sznurki, czy co tam trzymamy, pod koniec rozcapirzają.
Jeżeli konie akceptują kontakt, reagują na głos, rozumieją dotyk bata, są w miarę proste, równo ciagną, wszystkie pasy, łańcuchy prawidłowo wyregulowane, hamulec nożny jest sprawny, to nie ma problemu.
Na Baltrum nie było problemu z regulacjami wszelkiego rodzaju, bo to zawsze można, no i oczywiście z hamulcem, jak go już „wynalazłem”. Większość grubasów na głos reagowała podobnie, warunkiem było, aby wydobywał się z głębi trzewi i przypominał złowrogi pomruk jaki poprzedza erupcję wulkanu: „Wuuulkan!!!!!!” Zwłaszcza para Veilchen i wspomniany już Wulkan startowała wtedy, jakby się bały, że im lawa ogony osmali.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Ailusia - 03-13-2013

Poprzedni odcinek przypomniał mi o tym zdjęciu Wink


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 03-13-2013

Ailusia Poprzedni odcinek przypomniał mi o tym zdjęciu Wink
Ooo! Jak miło, kolega wozak Smile Pozdrawiam. Chociaż....trochę naturals (sznurkowy kantarek), dosiad pod west podpada, o ile dobrze widzę to pan siedzi w kulbace, czyli wojskowa instrukcja szkolenia koni, bez podków (dr Strasser), koń w równowadze, karmiony wysłodkami... cała hipologia. Dobrze, że łańcuchy założył w taką pogodę. :wink:


Re: Orka na ugorze! - Krystyna Kukawska - 03-13-2013

I jeszcze okulary, ... żeby mu za bardzo na oczy nie padło.


Re: Orka na ugorze! - Jacob Spahis - 03-13-2013

...i patriota, kurtka w maskowaniu polskim.


Re: Orka na ugorze! - Ailusia - 03-14-2013

Tylko przyjrzyjcie się, co oprócz tego kantarka:

[Obrazek: pyskweb.jpg]

Nie ma jak powiększać cyfrowe zdjęcia :lol: to tylko Ailusia potrafi Tongue
A zdjęcie jest stąd: Extreme cold weather hits Europe. Zeszłoroczne.


Re: Orka na ugorze! - Joanna Dobrzyńska - 03-14-2013

Ailusiu, dobre zdjęcia. Będę je oglądać z lipcu :!: bo nie znoszę upałów.
Zima jest w tym roku jakaś długa, nieco dokucza, ale ma swój urok.


Re: Orka na ugorze! - Ailusia - 03-14-2013

To jest w ogóle ciekawe źródło fotografii, tylko że z moim cherlawym WiFi, jeden taki zestaw zdjęć zeżarłby cały transfer... więc je oglądam jak mam okazję gdzie indziej. Fajne jest to, że zdjęcia są zawsze w dużym formacie i zawsze porządnie opisane, nie to co w niektórych innych serwisach fotograficznych.
Dzisiaj przed 9 rano było bardzo przyjemnie - sypki śnieg i słońce.
Koniec offtopowania! Jacek, pisz Smile


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 03-14-2013

Na hasło „prrrr!” najlepiej reagował Piere. On się chyba po to urodził, to była jego misja, cel w życiu, żeby reagować nawet na najcichsze, krótkie „ prr”, na taką popierdułkę. Prawdopodobnie, gdyby w wyniku utraty równowagi (dlatego między innymi tak ważna jest ona u koni), spadał z dachu, na który uprzednio się wgramolił ( bo przecież do windy by się nie zmieścił) w celu ustawienia anteny i gdyby gdzieś po drodze, stojący na balkonie nałogowy palacz w nagłym odruchu niesienia pomocy krzyknął „prrr!” (nie wypuszczając nawet dymu), to Piere by się zatrzymał. Podobna sytuacja miała miejsce wiele lat temu, też na wyspie, ale dużo większej, w jej północnej części. Niejaki MacGregor podobnie jak Piere stracił równowagę ustawiając antenę. Podczas swobodnego opadania mijał otwarte okno, przez które pani MacGregor udzielała wskazówek w którą stronę ma nieszczęsną anteną kręcić. Nie krzyknęła „prrr!” Za to świeżo upieczony aviator rozdarł się bardzo szybko: „Emma,nie gotuj obiadu, zjem w szpitalu!!!”. Balansując na prawdopodobnie coraz cieńszej linie czytelniczej cierpliwości jeszcze jeden przykład związany z równowagą. Na krawędzi dachu stoi facet (czyli jest w równowadze).Jego obecność w tym miejscu nie jest spowodowana złym odbiorem programu tv (a zaraz western ma się zacząć). Nie jest też wynikiem podjęcia wyzwania rzuconego przez współkonsumentów zrzutkowej flaszki, rozpitej w pobliskich krzakach, którzy z tej wysokości wyglądaliby, jak grupka zataczających się mrówek. „Csoo ku...ja nie wejdę!?” Ten pan chce skoczyć Sad Przez otwarte z hukiem okno wychyla się do połowy ślubna oblubienica. „Ignac, coś Ci się pop......, ja Tobie rogi przyprawiłam, a nie skrzydła!!”
Zwierzęta zmysł równowagi mają rozwinięty dobrze. Przykładowo taki kot podobno zawsze spada na cztery łapy. Podobno, bo kiedyś przeprowadziłem doświadczenie. Trzymając kota w pozycji „kołami do góry” za koła właśnie, puściłem go. Uwalił się na garba, aż ziemia zadudniła. Zapewne nie bez znaczenia była wysokość. Pamiętam dokładnie, to było 9,5 cm. Po prostu nie dałem mu szansy.
Grubasom, o ile czas na to pozwalał starałem się dać możliwość odnalezienia siebie, żeby im było łatwiej w niezbyt ciekawym życiu. Jeżdżąc na dodatkowych lejcach próbowałem pokazać im coś nowego, wygodniejszego, a w efekcie końcowym zdrowszego.
Najwięcej jeździłem parą Posejdon and Toledo (wspominałem?). Gdzieś po dwóch tygodniach szef zaszczycił mój kozioł, żeby osobiście sprawdzić jak chodzą. No i kolejny przykład na to z kim ja tam musiałem robić („całe życie z wariatami”). „To on to czuje?” spytał, kiedy dotknąłem batem któregoś z tłustych brzuchów. Tłumacząc, że czuje nawet muchę siadającą na zadzie, musiałem mimowolnie przekazywać również jakieś inne treści, bo pracodawca miał minę, jakby żałował, że zadał pytanie. Kiedyś miał konie i próbował rozwozić napoje, tudzież inne trunki. Jak opowiadała jego żona to te konie były dziwne jakieś, wcale się nie słuchały i często biegały po wyspie jak nienormalne. Hmmm, pokaż mi swojego konia, a powiem ci, jakim człowiekiem jesteś. Czasami konie reagują inaczej niż tego oczekujemy, a ludzie odmiennie postrzegają otaczającą nas rzeczywistość. Z pary P.i T. Toledo szybko załapał, jak jest wygodniej. On, jak już pisałem wcześniej, często grzał ławę, bo w odczuciu „znawców” był głupi, niebezpieczny, no i ciągle czochrał się o łańcuchy. Ja określiłbym go jako ciekawskiego. Każdy koń jest ciekawski, tylko czasami bywa tak stłamszony, że sprawia wrażenie, jakby go niewiele interesowało. Kiedy „ganiałem” Votana na pastwisku widocznym na kilku zdjęciach, czasami pośród innych koni, Toledo, jako pierwszy w widoczny sposób zaczął okazywać zainteresowanie „co tu się kurna ćwiczy”.
Cdn.


Re: Orka na ugorze! - Jacek Moroz - 03-20-2013

Podczas gdy Toledo dzielnie sobie w wozie człapał, Posejdon vel Specki dreptał obok nieporadnie, szybciej, lub wolniej przebierając krótkimi nóżkami. Biedny grubasek, on nie był stworzony do ciągnięcia. Pojawił się któregoś dnia na ziemi, żeby zjeść wszystko co się do jedzenia nadaje i na tym świecie znajduje. Co oczywiście jest absurdem, ale on się tym nie zrażał i próbował.

[Obrazek: image_zpsa8a3490e.jpg]

Podobnie, jak trzmiel, czy inny bąk, który, jak wynika z obliczeń ma za małą powierzchnię skrzydeł w stosunku do masy ciała, aby mógł latać. Ale on o tym nie wie i lata mu się doskonale. Specki po wypuszczeniu na pastwisko bardzo często opuszczał łeb tam gdzie stał i zaczynał dzieło zniszczenia. Inne konie tarzały się, brykały, czyściły nawzajem, słowem miały wszystkie kopyta pełne roboty. Oczywiście on nie stronił od typowo końskich zachowań, ale najpierw żarcie, bo może zabraknąć. Przy jedzeniu nie znał się na żartach, o ile podczas drobnych potyczek, zaczepek, zabawy z innymi końmi nigdy nie był zbyt srogi, to gdy w grę wchodziło coś, co można by „wszamać”, budził się w nim lew, tygrys, wk...ny jenot. Był wtedy niekwestionowanym szefem stada. Przy wozie już tak nie kozaczył, owszem, czasami kłapnął paszczą w kierunku sąsiada zza dyszla, bo go czymś wkurzył. Prowokował również ucieczki całego zaprzęgu. Steffenowi tenże zaprzęg uciekł dwa razy. Raz sam, dobrze, że na bocznej drodze. Na szczęście powożący (prawie dwa metry wzrostu, wysportowany, młody gówniarz, mniej więcej w moim wieku i podobno ma piękne usta Wink ) dogonił szybko oddalający się pojazd, wskoczył na pakę, dotarł do kozła i opanował razszalałe żywioły. W drugim przypadku towarzystwo wylądowało na trawniku z całym bałaganem (wóz, przyczepa i jakiś pusty kontener, taki mały do przewozu walizek) zatrzymując się na najbliższym płocie. Powodem była przejeżdżająca koparka. Usłużni przechodnie pomagali to wszystko porozczepiać i ustawić na drodze.
Znając skłonności opisywanej pary czyli Toledo i Posejdona (nie Steffena i mnie) do szybkiego oddalania się od źródła zagrożenia, zawsze na postoju odpinałem zewnętrzne łańcuchy pociągowe. Natomiast kiedy zbliżalismy się do czegoś strasznego, lub coś potwornego pojawiało sie w zasięgu wzroku (kopara, wielka wywrotka, duża kosiarka itp.) starałem się nie robić nic, żadnego brania za pyski (czyli nawiązywania mocniejszego kontaktu), żadnego mającego dodać otuchy pokrzykiwania, czy też żadnych pokrzepiających i mających uspokoić już podenerwowane konie szarpnięć. Niestety inni powożący nagminnie tymi sposobami koili zszargane nerwy zwierzaków. A propos kosiarki, sobie przypomniałem. Pokazywałem kiedyś zastraszonemu koniu, koniowi, że różne rzeczy, między innymi duże piwne parasole, budka sędziowska, wiszące na płocie reklamy, no i poruszająca się kosiarka, nie zjedzą go i może je spokojnie olać (ja tak nie powiem, ale pewien mój znajomy powiedziałby: „sikiem prostym”, albo „ moczem z porannego udoju”). O ile technicznie bardzo skomplikowane byłoby spowodowanie, żeby domek sędziów się przemieszczał, czyli uciekał przed koniem, to kosiarka uciekała jak najbardziej kierowana przez właściciela ośrodka w którym pracowałem. Trawniki przylegały do placu na którym...Dość! Koń szybko się do kosiarki przyzwyczaił i maszerował za nią, jak za przewodnikiem. To była nawet ulubiona zabawa, luźne wodze i podążanie za warczącą maszyną. Na dźwięk odpalanej kosiarki zwierz się juz nie płoszył, a wręcz sprawiał wrażenie, że chętnie by sobie po świeżo skoszonym, równym trawniku pomaszerował. Być może właściciel do tej pory ogląda się przez ramię, kiedy zabiera się do koszenia.
Cięzkie konie bojowe z wyspy Baltrum płoszyły się czasami, ale to nie było nic strasznego. Obawiałem się tylko, żeby wszechobecnej niemieckiej (w większości) stonce (czyli turystom) nie przytrafiło sie coś niemiłego np. nadepnięcie podkutym "kopytkiem" na stopę, zderzenie z ważącym 700-1000 kg konisiem, czy po prostu stratowanie przez pędzący pełnym galopem, ponoszący zaprzęg, ciagnący załadowany wóz, pełną przyczepę i szesnaście kontenerków wypełnionych cięzkimi walizami oraz sprzętem dla kulturystów. Liczba poszkodowanych, aczkolwiek trudna do oszacowania, byłaby zdecydowanie większa, gdyż iskry sypiące się spod podków nabijanych widiowymi sztyftami zapewne spowodowałyby liczne bolesne i trudnogojące się poparzenia. W tym dramacie nie ma co nawet wspominać o szeregu uszkodzeń garderoby. Poniosło mnie troszeczkę w tym ostatnim przykładzie, ale faktem jest, że stonka bywała nieprzewidywalna i beztroska. Idą np. grzecznie stonki gęsiego i nagle nie wiadomo skąd do jednej pasiastej główki dociera sygnał, który każe owadowi właśnie w tej chwili przejść na drugą stronę, tuż przed nosami kłusujących koni. I leeezie to stonisko, bo przecież jest na wczasach, a ja zatrzymam wóz na dystansie trzech centymetrów. Pytałem nawet szefa, czy jest jakiś tygodniowy limit stonek do rozjechania.
Limitu nie było, no to się darłem z kozła: Vorsicht!!!

Cdn.